Elyksyr zdrowya
niedziela, 25 października 2009 22:33:18
Słońce paliło. Powłócząc nogami drużyna schroniła się w cieniu kępy drzew. Nowa szata maga Muchammara zakurzyła się od pustynnego pyłu. Lord Marcyliusz psioczył na zgubioną tarczę i cenny plan. Najgorzej wyglądał krasnolud Krasnobrody, który mocno utykał i podpierał się swoim bojowym toporem o długim trzonku.
— Wymiękam — jęknął mag, waląc się jak kłoda na rzadką, przysychającą trawę — nie zrobię już ani kroku. Odmawiam kontynuowania kariery biegacza.
— Trzeba było pomyśleć przed rzucaniem zaklęcia — wytknął mu Marcyliusz, siadając. Jego ruchy i podpieranie się mieczem wyraźnie wskazywały, że oberwał po krzyżu. — Ty akurat najmniej ucierpiałeś. Trzeba się zająć nogą Krasnobrodego.
— Mamy jakiś leczniczy eliksir przecież — przypomniał sobie mag. Wykonał nieokreślony ruch ręką — zobaczcie w mojej podręcznej torbie. Ten co kupiliśmy na jarmarku jeszcze w Pendżi-Narze.
Podczas kiedy ponuro milczący krasnolud obmacywał swoją poharataną kończynę, dowódca drużyny wyłowił z bagażu pękatą buteleczkę z ciemnego szkła. Przybliżył ją do oczu, próbując odczytać pismo na niewielkiej etykiecie.
— Zdrowy-San. Elyksyr na rany a obtłuczenya wszelakye. Dawkować podług instrukcyj uzdrowiciela abo znachora. Każden elyksyr nyewłaściwye stosowan zagrażać może zdrowyu ciała abo i duszy. Matko, co za analfabetyczne kulfony. To się pije? Smaruje? Muchammar, jak się tego używa?
— Czy ja wiem? Nie ma tam ulotki? — podrapał się w spoconą głowę drużynowy mag.
— Nie ma. Nie było. Dlatego pytam ciebie.
— Nie mam bladego pojęcia, nie znam się na tym. Nie robiłem specjalizacji z magii leczniczej — rozłożył ręce.
— Ale chyba jakieś zajęcia miałeś? Bez jaj, jak mogłeś nie zaliczyć choćby podstawowego kursu?
— Rektor mnie wykopał i dał wilczy bilet po nieudanym pierwszym praktycznym egzaminie — mruknął mag niechętnie.
— A co to było?
— Zaklęcie zasklepiające ranę. Miałem je wykonać na ulubionym kocie rektora.
— Patrz, byłoby jak znalazł. Może byś spróbował? Co właściwie poszło ci nie tak?
— Eeee… — Muchammar zaczerwienił się i wydukał w miętoszoną w rękach czapkę — zamiast rany zarósł mu…
— No, co takiego?
— Odbyt…
Zapadła cisza, w której słychać było tylko brzęknięcie topora, który wypadł z ręki oniemiałemu krasnoludowi, dziwne dźwięki duszącego się ze śmiechu Marcyliusza oraz pobzykiwanie much krążących nad magiem, który wpatrywał się w horyzont.
— Dobrze czułem, że temu patałachowi lepiej nie ufać! — rozwrzeszczał się Krasnobrody, dając upust długo tłumionej złości. — I czego się śmiejesz?! I jeszcze namawiałeś tego niezdarę, żeby próbował tych czarów na mnie?! Co za jełopy?!
Wrzask niósł się chyba aż po horyzont, podczas kiedy Marcyliusz ze śmiechu przewrócił się na bok, a skonfudowany mag wyjątkowo nie odpyskowywał koledze z drużyny.
— Spokojnie, przecież mamy jeszcze ten eliksir — wydusił wreszcie z siebie dowódca.
— Eliksir! Gadaj, patałachu, jak mamy tego użyć! — krasnoludowi aż najeżyła się ufarbowana na czerwono broda.
— No przecież nie mam pojęcia — rozpaczliwie jęknął Muchammar. — Nie znam się na tym w ogóle?
— Jak to się nie znasz, jesteś magiem, czy nie jesteś? Czarów nie umiesz rzucać, na eliksirach się nie znasz, leczyć nie umiesz, dyplom to chyba sobie kupiłeś!
— Od tego to są znachorzy i uzdrowiciele, a nie magowie! — irytacja maga zaczęła brać górę nad zmieszaniem.
— A co to do diaska za różnica?! To czary i to czary, to eliksiry i to eliksiry!
— I co z tego?! — aż się Muchammar poderwał. — Jak ty nosisz topór, to znaczy, że jesteś drwalem, tak? To topór i topór?! Bez różnicy!
— Coooo… — porównanie dotknęło adresata do żywego. — Ja drwal?! A poczekaj ty gamoniu, jak ci pokażę różnicę między drwalem, a topornikiem!
I tu szczęściem dla maga okazało się, że wcześniej krasnolud upuścił był swój topór, pół sekundy konieczne na jego podniesienie dało Muchammarowi tę odrobinę forów, aby go krasnolud nie dopadł od razu. Ich dowódca przestał się wreszcie śmiać i obserwował, jak członkowie jego drużyny ganiają się z wściekłym wrzaskiem po rozpalonej słońcem równinie. Oczywiście jeden z nich wywrzaskiwał groźby, a drugi wrzeszczał ze strachu.
— No, no — mruknął do siebie Lord Marcyliusz — z jednego opadło zmęczenie, drugiemu przestała doskwierać noga. I mnie też jakoś lepiej. Widać faktycznie śmiech to zdrowie.
Artur „Jurgi” Jurgawka
25 października 2009
Komentarze
Niezarejestrowany użytkownik # poniedziałek, 26 października 2009 21:06:44
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # poniedziałek, 26 października 2009 22:08:08