My Opera is closing 3rd of March

Wyśmiewisko Różności

Dajcie mi punkt oparcia, a wyśmieję wszystko

Zasubskrybuj kanał RSS

Posty oznaczone tagiem "proza"

Ten magiczny moment

, , ,


     Ołowiane żołnierzyki stukają w rękach małego Frycka. – Bach! Bach! – mówi dziecko, siedząc pośrodku bawialnego pokoju. – Będziesz żołnierzem, jak urośniesz? – pytają się go dorośli. – Nie, będę fortepianistą! – mówi, a dorośli śmieją się.
     Silne ręce podnoszą go znienacka w górę i sadzają na czyimś kolanie. Widzi z góry to, co zawsze oglądał tylko z dołu: fortepian. I mały chłopiec czuje się nagle bardzo, bardzo wielki. Małe rączki uderzają w klawisze, brzmi niespodziewanie czysty akord, i mały chłopiec czuje się jeszcze większy.
     – To jak to, nie będziesz walczył za Polskę? – pyta ktoś poważnie i śmiechy nagle milkną.
     – Nie, będę za nią grał!

Czytaj dalej…

Ta ostatnia niedziela III. Strach ma wielkie zęby

,


W zeszłym roku na Wszystkich Świętych zaserwowałem Wam opowiadanie pod tytułem „Historia dziadowska”. Dziś pora dokończyć historię Cienkiego i jego blokerskiej paczki. I dojść do clue historii, dosłownie.

Ta ostatnia niedziela I: Historia dziadowska
Ta ostatnia niedziela II: Świat się nie skończył


Czytaj dalej…

O naiwnym rybaku i złotej rybce

, , , ...


         Rybak znużonym gestem rozpiął gruby sztormiak. Chciał już zrezygnować i pójść do domu z niczym, kiedy coś szarpnęło siecią. Powoli wybierając sak, rybak miał nadzieję, że ryba będzie na tyle duża, żeby starczyło na obiad dla żony i garstki głodnych dzieciaków. Zobaczywszy wynurzającą się z wody małą płetewkę poczuł zawód, ale po chwili wręcz oniemiał. Rybka, nie dość, że nieznanego mu gatunku (a był przecież inżynierem rybołówstwa oraz akwanomii), była cała złota. No, nie metalowa, tylko w takim kolorze, oczywiście.

         Szybko przypomniał sobie bajki i legendy i choć w cuda i czary nie wierzył, może poza transsubstancjacją, zatarł ręce z radości. Dowolne życzenie, a może nawet trzy! – pomyślał. Jednak zanim się odezwał, rozejrzał się najpierw, czy nikogo nie ma, bowiem bał się zbłaźnić.
         — Złota rybko, ja żem cię wyłowił, niniejszym winnaś mi pięć życzeń! – zaczął z grubej rury z takim planem, że zawsze można się targować, więc lepiej na wstępie zażądać dużo.
         — Ty luju pasiasty jeden! — piskliwie rozdarła się ku jego zdziwieniu złota rybka. — Życzeń ci się zachciewa? Ty nie wiesz, kto ja jestem! Ja mam wysoko postawionych przyjaciół! Ja mam prawników! Będziesz odszkodowanie bulił!

Czytaj dalej…

Λαβύρινθος

,


Labirynt         Korowód dziwnie ubranych postaci podąża korytarzami labiryntu. Prowadzi je postać w czarnej pelerynie, z czarną opaską na oczach i rozwianymi włosami. Postać pędzi jak szalona, zaś pozostali uczestnicy korowodu próbują nadążyć, czepiając się końca peleryny jak zbawienia, na ich twarzach maluje się zmęczenie, czasem rozpacz lub nienawiść. Pomimo to większość z nich biegnie, biegnie bez śladu nieposłuszeństwa. Niektórzy, nieliczni, zostają w tyle i gubią drogę, błądząc potem w niezliczonych korytarzach; czasem trafiają na korowód i przyłączają się do niego, myśląc, że odnaleźli swojego Przewodnika. Nie wiedzą, że takich korowodów jest niezliczenie wiele i odnalezienie tego jednego, który wciąż umyka, jest prawie niemożliwie. Jeszcze bardziej nieliczni zdobywają się na odwagę i celowo gubią się, by szukać drogi na własną rękę. Ci przynajmniej nie muszą się spieszyć, ale jest ich coraz mniej. Coraz mniej jest tych, którzy rezygnują z obłąkańczego pośpiechu.
         Labirynt nie ma wyznaczonego końca, środka, ani początku, nie ma też jednego celu. Każdy Przewodnik zaczyna bieg w innym miejscu, każdy w innym miejscu go kończy. Czasem, z niewiadomych przyczyn, drogi dwóch korowodów krzyżują się; wtedy ludzie w panice przepychają się i tłoczą. Z nienawiścią rozpychają się pięściami, żeby tylko nie zgubić swojego korowodu. Wielu z nich zostaje wepchniętych w czarne dziury w murze – ci znikają na zawsze. Każdy zresztą korowód nieuchronnie kiedyś wpada w ślepy zaułek i bez śladu znika w ścianie. Dlaczego żaden z nich się nie zatrzyma? Taka możliwość nie istnieje. Jest nie do pojęcia dla tych biednych ludzi. Ci, którzy się zgubili błądzą z przerażeniem w oczach, biegną na oślep. Ci, którzy nie znajdują żadnego Przewodnika przeważnie rzucają się z rozpaczy w najbliższą czarną dziurę. Nie potrafią żyć bez kogoś, kto ich będzie prowadził, prowadził tak szybko, żeby nie mieli czasu na własne myśli. Nieliczni indywidualiści poruszają się sami – jedni szybko, inni powoli, ale zawsze w swoim tempie. I ci kiedyś wreszcie wejdą w korytarz bez wyjścia i odejdą stąd na zawsze. Czasem później, czasem wcześniej, niż ci z korowodu, ale zawsze mają jakąś szansę, że później. I uczynią to samodzielnie. Ale i oni pędzą, sami nie wiedząc, gdzie. Najśmieszniejsze jest jednak to, że myślą, iż płacąc samotnością stają się wolni od swojego Przewodnika. Nie wiedzą, że od Przeznaczenia uciec nie sposób.
         Wśród uwięzionych w Labiryncie ludzi powszechna jest wiara, że po drugiej stronie dziury można będzie zaznać upragnionego odpoczynku. I że doznają go tylko ci, którzy bez słowa skargi i potulnie będą trzymać się swojego korowodu i Przewodnika. Nie wiedzą, że dla wszystkich po drugiej stronie jest następny niekończący się Labirynt. Nie wiedzą, bo nie pamiętają, że przeszli ich już niezliczoną ilość.
         Nie wiedzą, że spokój zawsze można odnaleźć tylko tutaj i teraz. Że gdyby się na chwilę zatrzymali i spojrzeli w górę, dostrzegliby niebo i słońce ponad murem.


Artur „Jurgi” Jurgawka,
Turek, 24 lipca 1999, 5 września 2001

[/ALIGN]

W gorącej wodzie kampanii

, , , ...

         To był jeden z tych upalnych, bezwietrznych dni, kiedy człowiek wręcz spływa potem. Przedtem zresztą także spływał; przedtem, znaczy przed zimnym prysznicem, który wziąłem zanim wyszedłem z domu. Ocierając czoło wlokłem się noga za nogą nagrzaną ulicą bez cienia cienia, mijając drzewa nieprzyzwoicie obcięte do gołych kikutów. Już miałem zawracać do domu, kiedy niespodziewanie przed sobą, na końcu ulicy zobaczyłem tłum ludzi.
         – Co jest, pożar? Wypadek? – zagadnąłem pierwszego z brzegu przechodnia.
         – Nie mam pojęcia, ja nietutejszy – rozłożył ręce zapytany.
         – O, a z daleka? – zainteresowałem się.
         – Z dość daleka, z Brzegu.
         Nie dałem za wygraną nic, a nic, ponowiłem pytanie, łapiąc innego przechodzącego.
         – To przechodzi ludzkie pojęcie, co oni wyprawiają – odburknął.
         – Znaczy co?
         – Kandydat se przyjechał.
         – Jaki kandydat? – nie zajarzyłem, upał widać osłabił moje procesy myślowe.
         – Coś pan, z choinki się urwał, czy powodzianin? No na prezydenta!
         – Aaa… – odjęknąłęm, bowiem zawadziłem gołą stopą w sandale o schodki do kamienicy.
         No tak, przecież kampania. Mści się moje nikłe zainteresowanie życiem towarzyskim. Nie miałem pojęcia, że ma ktoś do nas przyjechać. Nie zdążyłem nawet się spytać, który kandydat, bo facet mi umknął. Ciekawe, którego tu przywiało, pomyślałem, sprawdzę osobiście, postanowiłem. Hałas od zbiegowiska dobiegał straszny, gwar, krzyki i jakieś trąbienie.

Czytaj dalej…

Zimne pożegnanie

, , ,


         Błękitny blask padł na biel śniegu i rozświetlił czerń nocy. Za długą smugą światła zamigotał ledwie widoczny, czerwony ognik papierosa. Człowiek ruszył za padającą łuną, pchając przed sobą niebieskawy krąg latarki. Zamajaczyły ciemne, groźne kształty krzewów. Cicho. Zimno. Szmer w zaroślach. Co to? Kto to? To tylko ja! Królowa śniegu! Przyszłam tu za tobą, Kaj. Po co? Jak to: po co? Obiecywałeś mi miłość, obiecywałeś zabrać mnie do ciepłych krajów! Daleko od tego przeklętego mrozu! Przyszłam po spełnienie twoich obietnic! Chyba śnisz... Więc kłamałeś? Nie, ale to było tak dawno... Więc nic nie dostanę? Uczyniłam cię władcą śniegu, oddałam swoje królestwo, dałam nieśmiertelność... Pozwoliłam nawet, aby Gerda pozostała z tobą, póki wystarczy jej życia. Nic już do mnie nie czujesz? Nigdy mnie nie kochałeś? Byłem wtedy chłopcem, nie wiedziałem, co to znaczy. Wszystko mija. A obiecałeś być mój, kiedy dorośniesz! Mój, mój! Kaj! Kocham cię! Krąg światła zatacza koło, wydobywa z mroku skuloną postać kobiety otulonej w futro. Odbija się w zamarzających łzach na jej twarzy. Jak ty tak możesz? Ludzie nie są nieśmiertelni, więc muszą się zmieniać. Dałaś mi nieśmiertelność, ale nie odmieniłaś mojej ludzkiej natury. Dorastałem długie lata, zbyt długie, aby mogło przetrwać uczucie. Ja teraz umrę, wiesz? Wiem. Żegnaj.
         Żegnaj, Gerdo. Tobie nie dała nieśmiertelności, franca jedna.
         Żegnaj, ukochany. Nie zapomnij o mnie. Zapomnij o niej.
         Żegnaj, Kaju. Zobaczysz, że kiedyś podzielisz mój los.

Zimowa noc
Artur Jurgawka, Turek, 25 lipca 1999
[/ALIGN]

Czytaj dalej…

Świat się nie skończył. Ta ostatnia niedziela II

,

Kontynuacja Historii dziadowskiej


— Ej, ziomy! Co się tak gapicie przez to okno? Te, Cienki! Jolka!
         Odwróciliśmy się powoli od hipnotyzującego nas widoku pojedynczej grupki światełek w ciemnościach. Od pogrzebu Szafy minął już tydzień. Jolka, która z nim chodziła, ciągle nie mogła się pozbierać.
— Tylko u niego… jeszcze… się palą… znicze… — wychlipała.
         Bursztyn z Mariolą spojrzeli po sobie niewyraźnie. Siedzieli na wersalce w moim pokoju z piwem, ale widocznie im nie wchodziło. Zębaty siedział na podłodze i gapił się apatycznie w sufit, nawet jeszcze nie otworzył puszki. Stypa, a nie impreza. W cała naszą paczkę jakby piorun strzelił z odejściem Mariusza. Kurde, wcześniej nikt o nim nawet nie myślał po imieniu. Zawsze był Szafą.
— Bierzesz to? Ponoć dobre, ile tego się bierze? — Bursztyn pokazał leżącą na stoliku paczkę, próbując zmienić temat. Leżała tam od…
— Nie miałem do tego głowy. Kupiłem to od Szafy zanim… zanim… — straciłem wątek. Jolka chlipnęła obok. — Mówił, że trzy razy dziennie stołową łyżkę. Albo cztery.
— To chyba po angielsku… Ej, Zębaty, ty się kiedyś uczyłeś, co tam napisane?

Czytaj dalej…

Zuo śmiechem zwyciężaj. Epizod III

, , , ...


Nekromanta         Niewielki okręt sunął wzdłuż brzegu pokrytego bujną, tropikalną roślinnością. Olbrzymie drzewa splątane lianami, zarośnięte krzewami i pnączami, sprawiały wrażenie jednego wielkiego muru.
— No, wygląda na to, że lada chwila dopłyniemy do portu — powiedział Nerkomanta do Papladyna, który klęczał przy burcie, na pół wywieszony na zewnątrz. Na głos kolegi uniósł się i rozejrzał. Jego twarz miała kolor zielony niczym eliksir trującego gazu.
— Eche — przytaknął słabym głosem. — Legendarne Kurast… Miasto świątyń, pałaców, bibliotek…
— …oraz targowisk i supermarketów — dokończył Zombisław. Spojrzał ze współczuciem na niedysponowanego. — Tylko nie wychylaj się bardziej, bo zamiast choroby morskiej będziesz miał chorobę podmorską. I nie zobaczysz bogactw miasta w dżungli.
— Tak naprawdę to płyniemy już po wodach rzeki — sprostował Deckard Klein, podchodząc wolno. Za nim szli pozostali członkowie drużyny. — Za tym zakrętem już będzie port. Och, piękne Kurast, jakże dawno tu nie byłem! Ciekaw jestem, jak silne będą oblegające je siły zua!

•••

         Drużyna oszołomiona stała jeszcze na trapie zacumowanego statku. Rozglądali się z niedowierzaniem dookoła. Port, a właściwie doki, można było objąć jednym spojrzeniem. Kilkanaście drewnianych budowli i chat, w większości zbudowanych na pływających wysepkach połączonych rozchybotanymi pomostami.
— To ma być to bogate miasto? — warknął Barabarzyńca. – Ta wiocha? To już moja rodzinna osada lepiej wygląda! Gdzie my żeśmy, kurna, trafili?
         Reszta drużyny czuła się nie mniej rozczarowana. Sędziwy mag był zaś tak wstrząśnięty, że nie mógł wymówić ani słowa. Z osłupienia wyrwał ich muskularny mężczyzna w skórzanym fartuchu.
— Witajcie we wspaniałym Kurast! — rzekł z goryczą. — Tak, to Kurast, tyle z niego zostało. Wszyscy mieszkańcy, którzy jeszcze nie poddali się siłom zua, skupili się tu, w dokach. Tu się jeszcze bronimy, choć coraz nam ciężej. Liczymy na waszą pomoc, choć szczerze to bym wam raczej radził pakować się z powrotem na statek i uciekać.
— Uciekać?— sarknął oburzony Barabarzyńca i siłą zepchnął przyjaciół na stały ląd. — Nie znam takiego słowa, kurna!
— Dyshonor byłby to okrutny — przytwierdził Papladyn, chyba po raz pierwszy zgadzając się z Kamanem.
— Wojowniczka? Uciekać? — Amaziomka poczerwieniała z oburzenia. — Od dziecka walczyłam w znacznie gorszej dżungli.
         Nerkomanta tylko wzruszył ramionami. Było jasne, że nie zrezygnuje z okazji zajrzenia do zgromadzonych w Kurast magicznych ksiąg, choćby miał się przedzierać przez samo Piekuo. Całą drogę tylko o nich mówił i myślał, od lat marzył o poznaniu tutejszej nerkomancji.
— Ale co się stało z Kurast? — jęknął Deckard. — Gdzie miasto?
— Miasto — westchnął witający ich tubylec. — Pożarte przez dżunglę pełną zdziczałych potworów, zdziczałych ludzi i zdziczałych zwierząt. Opanowane przez nieumarłych, demony i kleryków.
— Kleryków?
— Tak. Niemal wszyscy wyznawcy naszych kultów przeszli na stronę zua. Dziś nasza dawna magia służy ciemnym mocom. Z tych, co się przeciwstawili sługusom Diablo, ocalało niewielu — zatoczył ręką półkole, wskazując nędzną, pół-wodną osadę.

•••

— Najmocniej przepraszam — bąknął nieśmiało gliniany golem do kapitana okrętu, trzymając palec w nosie i zerkając zarazem za drużyną, która zbierała się do wyprawy. — Bo zaraz będę musiał iść…
— No? — zachęcił go zapytany, z wprawą starego wilka morskiego ukrywając zaskoczenie, że toto gada.
— Słyszałem, że kolekcjonuje pan figurki i takie tam…
— A co ty możesz mieć ciekawego?
— Mam ręcznie rzeźbione gliniane figurki i naczynka… No w czasie podróży nudno było, nie śmiem pretendować do miana wielkiego artysty, ale…
— To twoje dzieła? — kapitanowi brew podjechała do góry. — W życie nie słyszałem, żeby przywołaniec zajmował się sztuką! Khm, ten tego — opanował entuzjazm i rzekł lekceważąco — nie jest to nic wielkiego, ale parę groszy mogę ci za nie dać. Ot, będzie ciekawostka. Jakbyś coś fajnego jeszcze wydłubał, to nie krępuj się pokazać.
— Acha, jak tylko coś wydłubię — golem wyjął palec z nosa, a jego gliniane usta rozciągnęły się w uśmiechu.

•••

Amazonka         Drużyna rozglądała się z satysfakcją po rozmazanych na drzewach krwawych smugach. Pierwsze starcie z siłami Zua zakończyło się zwycięstwem i pogromem. Uciekł im tylko jakiś włóczęga w połatanym prochowcu, którego próbowali zapytać o drogę. Sukces w znacznym stopniu zawdzięczali nowemu przywołańcowi Nerkomanty — krwawemu golemowi, który spisywał się doskonale. Zombisław triumfował i nie przestawał się chwalić.
— A nie mówiłem, że to będzie coś? Gliniany już za bardzo przemądrzały się zrobił. Krwawy golem, to jest coś! Jak miecie! I ta wytrzymałość! Brzydki jak koszmar, ale jaki skuteczny!
         Wszyscy tylko potakiwali z aprobatą, mocno zziajani. Nerkomanta rzadko łapał za miecz, dowodząc tylko swoimi monstrami, więc się tak szybko nie męczył, to i gadał jak najęty. Papladyn próbował wygłosić jakąś górnolotną mowę, ale wydobywał z siebie jedynie urywane słowa. Cóż, nowa zbroja była może i lepsza, ale i cięższa. Amaziomka zaś jako jedyna spoglądała na nowego golema z obrzydzeniem i starała się od niego odsuwać. Nie uszło to uwagi Zombisława, który wreszcie powiedział z urazą:
— Co się tak odsuwasz. Boisz się go czy co? Brzydzisz?
— Nie — sapnęła wojowniczka. — Tylko on, kurde, wygląda jak chodząca miesiączka.
[/ALIGN]

Zuo śmiechem zwyciężaj. Epizod II

, , , ...


Barbarzyńca — Zdobyłem kostkę Horadrimów! — triumfalnie oświadczył Barabarzyńca, wkraczając na targowisko. Był umazany krwią, szlamem i nie wiadomo, czym jeszcze, ale promieniał. — Tak jak mówiłeś, trzeba było zarżnąć potwora na ostatnim poziomie kanałów, tego, no, Remanenta. Nie lubię bawić się w rzeźnika, ale…
— Wspaniaaaale — zatarł ręce Deckard Klein, omal nie upuszczając swojej laski. — Ale czemu rzeźnika? A nieważne, pokaż…
         Uśmiech zamarł mu na ustach, kiedy Kaman wyciągnął zza pazuchy okrwawiony kawałek łydki ze stopą.
— Co to ma być? — Deckardowi opadła szczęka.
— No jak to, kostka. Nie mówiłeś, czy lewa, czy prawa, więc wziąłem obydwie.
         Reakcje przysłuchującej się rozmowie drużyny były… różne. Papladyn zrobił się zielony, jakby miał zaraz zwymiotować. Nerkomanta spadł ze skrzyni, na której siedział i turlał się po bruku, zwijając się ze śmiechu. Anaziomka walnęła się dłonią w czoło i kiwała w niemej rozpaczy nad intelektem kolegi.
— Ty mośkuuu — wysyczała tylko. — Mówiłam, żebyś nie szedł sam, bo coś spartolisz! Jak z tym Fallusem, który wziąłeś i…
— No czego, kurna? — zmarszczył brwi wojownik z mroźnej północy. Wzruszył ramionami i zaczął bawić się swoim toporem. — Każden się może pomylić. A kostka jest? Jest! Nawet dwie!
— Kostkę, w sensie: pudełko. Skrzynka! — jęknął Klein. — Takie otwierane coś! Puzderko!
— To trzeba było wyraźnie mówić, kurna dupa, że pudełko! — zdenerwował się Kaman. — Zgadywać mam, czy co?
— Nie było tam takiej metalowej skrzyneczki? — spytał z nadzieją sędziwy mag.
— Być to była. Ale drugi raz nie idę.
Nerkomanta zdołał wreszcie opanować śmiech i rzucił kąśliwie z dołu:
— Tylko czasem nie chwal się swoim osiągnięciem przed mieszkańcami Glut Olę, geniuszu.
— Bo co? Że czym?
— Że im zabiłeś jedynego kanalarza. Tego Remanenta, co im szamba czyścił. Jak się dowiedzą, to cię zlinczują, bo nikt tej roboty nie chce robić.

•••

Paladyn         Noce na pustyni są zimne i pełne niepokojącego szmeru: to nieustający wiatr przesypuje piasek na wydmach. Na takie szczegóły zwracał jednak uwagę tylko Papladyn. Reszta drużyny gaworzyła beztrosko w cieple ogniska, siedząc na kamieniach i wystających spod piasku fragmentach starych budowli. Jedynie Papladyn i przywołany przez Nerkomantę gliniany golem siedzieli z dala od płomieni.
— No mówię wam, może nie być wesoło. Już się połapali, że kanalarz nie żyje — mówił Nerkomanta. — Dzisiaj książę Churchyn chciał z nami rozmawiać, ale powiedziałem, że dopiero, jak wrócimy z misji.
— Wie już, co ten mosiek zrobił? — zaniepokoiła się Anaziomka.
— Chyba nie. Rozpytałem się służby, ponoć ma mieć dla nas jakąś robotę.
— To chyba dobrze, nie? — podsumował Barabarzyńca. — Ekstra fucha zawsze mile widziana.
— Niekoniecznie — zmarszczył brwi Zombisław. — Ponoć na ostatnim poziomie lochów pałacu…
— Pojawiły się demony? — spytał z nadzieją w głosie Papladyn.
— Gorzej. Szambo wybija. A życzeniu władcy odmówić nie będzie łatwo.
         Zapadła ponura cisza.
— No to na tę fuchę pójdzie Kanam — zaproponował kpiąco Papladyn. — To on nas wpakował, a poza tym przecież już ma wprawę w kanalarskiej robocie.
— Na pewno nie pójdzie taki laluś w polerowanej zbroi — odwarknął wściekle Kaman. — Nie bądź taki mądry… panie piorunochron.
         Zgromadzeni ryknęli śmiechem. Dzisiejsze spotkanie z miotającym błyskawice wielkim chrząszczem zakończyło się dla Papladyna bardzo nieprzyjemnie. Wszystko przez zbroję, która oczywiście ściągała iskry na siebie. Gorszą traumę niż przykre porażenie prądem wywoływał jedynie fakt, że dla reszty był to powód do prostackich dowcipów i ubawu. Urażony rycerz cofnął się jeszcze dalej od ognia i wiercił niespokojnie. Metalowe nagolenniki nagrzewały się i parzyły, podczas gdy od pleców ziębił go pustynny chłód.
— Tu parzy, tam zimno, jeszcze wilka złapię. Cholerna zbroja — mruczał do siebie, rozżalony. Nie potrafił nigdy odparować nawet kpin mocarnego brutala, o wyszczekanym przywoływaczu już nie mówiąc. Tylko Anaziomka traktowała go w miarę po ludzku. I to też był problem. Nie miał śmiałości do kobiet. Gadki o znaczeniu czystego serca w walce ze złem jakoś na nie nie działały.
Drużyna tymczasem już zapomniała o ostatniej wymianie zdań, opróżniono bukłak wina. Leśna wojowniczka pierwsza zaintonowała zaimprowizowaną pieśń:
— Niech żyje Baal…! — zaczęła pełnym głosem.
— Wszyscy walczą… i groby są otwaaarte! — na swoją nutę dołączyli się Kaman i Zombisław.
         Papladyn westchnął i przysunął się bliżej golema, który okazywał się w takich momentach najlepszym, bo cierpliwym słuchaczem. W istocie gliniany golem nie przejmował się niczym. Siedział z daleka od ognia, żeby się nie wypalić. Wpatrywał się w ciemność i beztrosko dłubał w nosie. Z tak pozyskanego materiału machinalne lepił małe gliniane dzbanuszki. Papladyn spojrzał z niesmakiem na rząd naczynek i odsunął się również od golema.[/ALIGN]