Co dzień ten sam dzień
czwartek, 1 lipca 2010 20:12:47
Wstajesz rano, wyłączasz budzik, wkładasz garnitur i krawat, gasisz brzęczący telewizor. Żegnasz się z żoną, idziesz do pracy. Męczysz się po drodze w korkach, żeby użerać się z upierdliwym szefem i ugrzęznąć przy swoim biurku, w jednej z tysiąca klitek. Jutro znów to samo. Co dzień ten sam dzień. A może by coś zmienić? Nie wyłączyć budzika? Nie iść do pracy? Porzucić samochód? Mijana codziennie w windzie kobieta obiecuje, że wystarczy tylko pięć kroków, żeby stać się kimś nowym? Tylko tyle?
Gry komputerowe zbierają zwykle cięgi, jako sztuka niższa (o ile w ogóle sztuka), rozrywka dla mas (w domyśle: głupia), prymitywne mordobicie et cetera. Ale to mnie zbytnio nie dziwi, mniej niż fakt, że tego samego nie mówi się o filmie, książce. W każdej chwili mogę iść do filmoteki, albo do księgarni i pokazać, że media te są co najmniej tak samo głupie, jak gry wideo. Tak, będę w tym tendencyjny, dokładnie tak wybiórczy, jak maniakalni krytycy gier komputerowych. Cóż, każdy znajduje i widzi to, czego szuka, dodam na koniec sarkastycznie.
Kto chce, znajdzie gry wideo, które nie są rozrywką, lecz sztuką. Trzeba jednak szukać nie w katalogach wielkich producentów, lecz wśród darmowych produkcji małych grup, lub pojedynczych ludzi. Powstają tam wszelkiego rodzaju gry eksperymentalne, projekty prowokujące, zaskakujące, mające nas zmusić do refleksji. Może niełatwo je odnaleźć, ale… tym bardziej warto. Takie jak „Every day the same dream” („Co dzień ten sam sen”). To gierka na paręnaście chwil, które jednak zostaje w nas na długo. Motto, jakim posługuje się producent – Molleindustra – mówi samo za siebie: „Radical games against the dictatorship of entertainment” — „Radykalne gry przeciwko dyktaturze rozrywki”. Tak, ta gra to chyba faktycznie jeden z kroków, żeby stać się kimś nowym.
„Every day…” można odebrać jako kpinę z Simsów. Dość ponurą, utrzymaną w bardzo depresyjnym klimacie: szarość, dołująca muzyka… Grając, wcielamy się w rolę szarego pracownika biurowego, wstajemy, wyłączamy budzik… a tak, pisałem już to na początku. Gra kończy się, gdy docieramy do swojej klitki z biurkiem. I zaczynamy od nowa. Tak długo, aż nie znuży nas to i nie zezłości. Idąc za radą pani z windy, możemy spróbować zmienić swoje życie. Zmienić drobne rzeczy. Zaburzyć codzienny rytuał. Poszukać kogoś, kto pokaże nam je z innej perspektywy. Wyjść poza granice ekranu…
Sama mechanika gry wzmacnia poczucie znużenia życiem. Idąc do swojej klitki mijamy szeregi anonimowych ludzi, mijamy, a potem siadamy wśród nich. To naprawdę przygnębia.
Nie mamy wyjścia, nie da się w kółko robić tego samego, a przestać grać… to chyba byłoby tchórzostwem. Albo nieludzkim brakiem ciekawości, co czyniłoby z nas jeszcze bardziej marny trybik, niż bohater gry. Więc szukamy tych oświecających kroków…
Aż wreszcie uda nam się wyrwać z tego kieratu. Oderwać się. Osiągnąć spokój. Radykalnie. Ale jakim kosztem? Nie, nie zdradzę zakończenia, zobaczcie sami. Na pewno zabija ono niezłego ćwieka, długo zastanawiałem się, o co chodzi. Chyba, podkreślam, że chyba, zrozumiałem grając drugi raz, przygotowując ten tekst. Włos mi się zjeżył na głowie…
• Every day the same dream. Można zagrać online, albo ściągnąć grę na komputer (Windows lub MacOS).
Komentarze
Niezarejestrowany użytkownik # czwartek, 1 lipca 2010 21:19:23
Indianka # piątek, 2 lipca 2010 11:22:08
Czy są jakieś proste gry dla nieznających angielskiego?
malutkie, króciutkie - takie na 15 minut?
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # piątek, 2 lipca 2010 14:47:30
Niezarejestrowany użytkownik # sobota, 20 listopada 2010 18:19:10
Niezarejestrowany użytkownik # sobota, 20 listopada 2010 18:19:49
Niezarejestrowany użytkownik # niedziela, 21 listopada 2010 20:10:21
Niezarejestrowany użytkownik # niedziela, 21 listopada 2010 20:11:40