Bogowie Egiptu (i Wszechświata) — reaktywacja
niedziela, 28 lutego 2010 18:41:05
Mijają kolejne wieki, odkąd podstępne użycie Młota Gwiazdomiażdża w bitwie Z Tym Co Krzyczy Nocą zburzyło dotychczasowy porządek wszechświata. Niechybna śmierć Seta Destruktora i odejście Tota — Księcia, Który Ma Tysiąc Lat zepchnęły na margines Anioły, które za pomocą dwustu osiemdziesięciu trzech stacji kierowały procesami Życia i Śmierci we wszystkich Światach Wewnętrznych. Od tego czasu jedynymi władcami są panowie Domu Życia i Domu Śmierci — Ozyrys i Anubis. Obu im jednak spędza spokojny sen z powiek istnienie Tota, który poprzysiągł im zemstę. Kolejne próby zabicia go spełzły na niczym, ale teraz sytuacja się zmienia. Ozyrys wysyła z morderczą misją swojego syna: samego boga Horusa, zaś Anubis po tysiącletnim szkoleniu wysyła w tym samym celu swojego najpotężniejszego emisariusza: człowieka bez przeszłości, imieniem Przebudzeniec.
Sprawa wydaje się przesądzona, ale obaj wysłani mordercy będą sobie wzajemnie przeszkadzać, a dodatkowo w sprawę wmieszają się dwaj upadli Aniołowie: zakonny wojownik Madrak i szalony poeta—czarodziej Vramin oraz Stalowy Generał, wieczny bojownik w obronie uciśnionych, tak samo nieśmiertelny, jak ożywiająca go idea. Na to wszystko powróci z wygnania ponury bóg Tyfon, a swoje trzy grosze wetknie również Czerwona Wiedźma: Izyda.
Tak w skrócie prezentuje się zawiązanie fabuły krótkiej powieści Rogera Zelaznego „Stwory światła i ciemności”. Amerykański (ale polskiego pochodzenia) autor nie tylko ożywił rzadko wykorzystywaną mitologię egipską, ale nadał jej wyjątkowy i zaskakujący rys. Starożytni bogowie nie całkiem są bogami i walczą nie tylko w przestrzeni mitologicznej, ale we i o wszechświat, zwany tu Światami Wewnętrznymi. Jak to często u Zelaznego, elementy fantasy i science—fiction mieszają się i splatają w zaskakujący sposób, nie da się oddzielić jednych od drugich. Nie znam innej powieści, gdzie przez przestrzeń kosmiczną podróżuje się przy pomocy magii, poza jednym opowiadaniem Jacka Dukaja (notabene noszącym tytuł „Żelazny generał”).
Wówczas Anubis warczy i celuje we Vramina swym berłem, posługując się nim jak pancerfaustem.
Nadnaturalne moce uczestników rozgrywki sąsiadują z techniką i elektroniką, jaką naszpikowane są siedziby aktualnie władających bóstw. Robot i centaur—cyborg bez kolizji sąsiadują z humanoidalnym jaszczurem i dziwnymi stworami stworzonymi przy pomocy inżynierii genetycznej. W walkach w użyciu jest nie tylko siła, zręczność i magia, ale też teleportacja i… czasoportacja. Stalowy Generał odradza się na przemian w ludzkim i robocim ciele, przywracany zawsze do życia przez potrzebujących wsparcia uciśnionych, tak samo jego rumak, na którym podróżuje przez kosmos.
Nadchodzi, szybuje po niebie, dosiada olbrzymiego rumaka z błyszczącego metalu. Rumak ma osiem nóg i brylantowe podkowy, jego ciało jest tak długie jak są dwa konie razem wzięte, szyja tak długa jak ciało, a głowa jest ze złota i wygląda jak demoniczny łeb chińskiego smoka. Z nozdrzy buchają promienie niebieskiego światła, a za ogon służą mu trzy anteny. Przemierza międzygwiezdną czerń wolnymi krokami mechanicznych nóg. Każdy przenoszący go z nicości w nicość krok jest po dwakroć dłuższy od poprzedniego, choć trwa tyle, ile poprzedni. Mija rozbłyskujące słońca, pozostawia je za sobą, a one spadają gdzieś, mrugają i gasną. Przebija na wylot litą skałę, wychodzi cało z gorejących piekieł, przeszywa mgławice i pędzi coraz szybciej i szybciej w zamieci spadających gwiazd, w lesie nocy. Mówią, że po odpowiedniej rozgrzewce może okrążyć cały wszechświat jednym pojedynczym skokiem. A co by było, gdyby się po takim skoku nie zatrzymał? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi.
Jeździec dosiadający metalowego rumaka był niegdyś człowiekiem. To właśnie jego nazywają Stalowym Generałem. Ale to, co na sobie nosi, nie jest żadną zbroją — to jego ciało. Na czas podróży zostawił sobie tylko część natury człowieczej i wyłączył resztę. Spogląda teraz przed siebie, poza zasłaniające oczy rumaka klapki, które sterczą z boku niczym spiżowe liście dębu. Opuszkami palców lewej ręki dzierży dwie pary cugli, każde grubości pasemka jedwabiu. Na małym palcu nosi pierścień z wygarbowanej ludzkiej skóry, bo w jego przypadku metalowe ozdoby byłyby bezsensowne i zbył hałaśliwe. Skóra ta była przed wiekami jego własną skórą, a przynajmniej służyła mu wtedy jako obleczenie.
Gdziekolwiek by nie wędrował, w schowku, w pobliżu miejsca, gdzie znajdowało się kiedyś jego serce, nosi składane, pięciostrunowe banjo. Kiedy na nim gra, staje się jakby Orfeuszem, a ludzie idą za nim nawet do Piekła.
„Stwory światła i ciemności” to pozycja nietypowa pod jeszcze jednym względem. To niemal powieść eksperymentalna. Autor zrezygnował z typowej narracji. Po pierwsze, powszechnie używany w powieściach czas przeszły zastąpił teraźniejszym. Zmienia to całkowicie odbiór książki i – trzeba przyznać – początkowo może stanowić trudność. Wszelkie mitologie zawsze dzieją się w czasie przeszłym właśnie, sztuczka zastosowana tutaj przywraca bogów do teraźniejszości, oddaje ich pozaczasowość. Wrażenie to potęgują powtarzające się jak refren wtręty niezrozumiałych dla nas scen z innych miejsc, które wyjaśnią się dopiero z biegiem stron. Wzmacniają one początkowe odczucie zagubienia, jakie towarzyszy lekturze.
Nie brakuje w książce humoru. Zabawne są wiecznie wojujące miasta—państwa na planecie Kontentorii i ich wróżący z ludzkich wnętrzności jasnowidzowie. Głównym jednak źródłem humoru jest traktowany poważnie brat Madrak. Jest duchownym… Zakonu Ateistów i Asekciarzy, jego agnostyczne modlitwy to prawdziwy majstersztyk. Zwróćcie uwagę na szczególny rys: osoba na co dzień obcująca z bogami jest ateistą…
Madrak opuszcza głowę i mrucząc coś pod nosem, zaczyna bić się w piersi.
— Ojcze nasz, być może, któryś jest, kto wie, w niebie… Święć się imię Twoje, jeśli takowe masz i życzysz sobie, żeby się święciło…
— Przebacz mi, Kimkolwiek Jesteś lub Byłeś. Gdziekolwiek Teraz Przebywasz czy też Nie Przebywasz, przebacz mi, zależnie od okoliczności, za zbrodnie i błędy, których się dopuściłem i których się nie dopuściłem w związku z ostatnimi wydarzeniami. A gdyby…
Powieść jest króciutka, Roger Zelazny nigdy nie był zwolennikiem rozciągania i przeciąganie fabuł, mnożenia zwrotów akcji i lania wody. Akcja mimo – stwarzanych przez użycie czasu teraźniejszego – pozorów rozwlekłości i niespieszności toczy się szybko do punktu kulminacyjnego. Nie wszystko zostaje jednak wyjaśnione i pozostaje wiele niedopowiedzeń, a historia pozostaje otwarta. Żegnamy się z książką z poczuciem, że opuszczamy historię, która dalej potoczy się bez nas. Cóż, bogowie są wieczni, nawet jeśli okazują się śmiertelni.
Tytuł: Stwory światła i ciemności
Autor: Roger Zelazny
Tłumaczenie: Anna Kraśko
Autor okładki: Hannes BOK
Wydawca: Krajowa Agencja Wydawnicza
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 1988
Liczba stron: 114
ISBN-10: 83-03-02109-5
Oprawa: miękka, wymiary: 205×145
• Zainteresowanym zabawnym Zakonem Ateistów i Asekciarzy brata Madraka polecam mój artykuł na ten temat na blogu Ateizm na Wesoło.
• Jeszcze jeden cytat z książki: epicka walka bogów.
Komentarze
Niezarejestrowany użytkownik # niedziela, 28 lutego 2010 22:51:09
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # poniedziałek, 1 marca 2010 03:13:13
Stwierdzam, że żaden fragment, jaki mógłbym zamieścić, nie jest reprezentatywny dla całej książki, jest zbyt zmienna i różnorodna. Nie jest to najlepsza z powieści tego autora, ale mimo to polecam. Chyba nie było wznawiane i może być trudno znaleźć, ale w końcu od czego są e-booki.
Niezarejestrowany użytkownik # poniedziałek, 1 marca 2010 10:03:10
Niezarejestrowany użytkownik # poniedziałek, 1 marca 2010 12:10:45
Niezarejestrowany użytkownik # poniedziałek, 1 marca 2010 17:01:54
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # poniedziałek, 1 marca 2010 20:03:39
Ale jeśli chcesz koniecznie tylko najlepszą, to muszę niestety polecić powieść „Pan światła”. Niestety, bo prawdopodobnie nie doczytasz do końca, polskie tłumaczenie jest tak spartolone, że z najlepszej powieści R.Z. zrobiło najgorszą na polskim rynku…
Anonim: ale zerknij, jakiej grubości są poszczególne tomy, a ile akcji się w nich dzieje, mimo że jest miejsce na wysmakowane opisy (a przecież tłumaczenie na polski zawsze powoduje „puchnięcie” książek). Gdyby tę samą fabułę pisał – nie dajcie bogowie – Terry Brooks, to jeden tom byłby grubości obecnych pięciu.
Niezarejestrowany użytkownik # wtorek, 2 marca 2010 08:12:03
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # wtorek, 2 marca 2010 09:18:18
Niezarejestrowany użytkownik # środa, 3 marca 2010 09:03:45