My Opera is closing 3rd of March

Wyśmiewisko Różności

Dajcie mi punkt oparcia, a wyśmieję wszystko

Zasubskrybuj kanał RSS

Posty oznaczone tagiem "ciekawostki"

Od fantastyki do nauki — metalowa pianka

, , ,


Schodzili w milczeniu coraz głębiej w czeluść pustych komór, pomiędzy rdzawymi kratownicami wsporników. Niektóre z nich rdza przeżarła już zupełnie, świeciły pokaźnymi ubytkami i kruszyły się pod dotknięciem palca.
– Nie wiem, czy zdążycie z waszym nowym światem, nim się ten stary zawali! – powiedział Rinah, przebijając, na wylot palcem gruby i z pozoru mocny jeszcze fragment konstrukcji. – W pewnej chwili wszystko to nie wytrzyma obciążenia i runie […]

Przyczyna tak dalece posuniętego rozpadu kosmicznych kontenerów, z których sto lat temu zbudowano Paradyzję, była bardzo prosta: materiał, z którego wykonano powłokę i elementy konstrukcji wewnętrznej, nie był przewidziany na tak długotrwałe użytkowanie. Kontenery, mające służyć do jednorazowego przetransportowania łudzi i ładunku z Ziemi na Tartar, wykonano ze specjalnego materiału, dającego konstrukcji znaczną wytrzymałość mechaniczną i niezmiernie cenną cechę lekkości. Uzyskano to poprzez strukturę „komórkową”. Materiał nie był litym metalem, lecz jak gdyby zastygłą metalową pianką, pod mikroskopem przypominającą budowę pszczelego plastra. O trwałość nikt się nie kłopotał, celowo nawet zastosowano stopy metali, o których wiadomo było z góry, że są bardzo podatne na korozję, lecz za to niezwykle wytrzymałe i odporne na udary mechaniczne.
Po kilkunastu latach, a tyle materiał z powodzeniem wytrzymywał, kontenery miały przestać być potrzebne. Zresztą podczas lotu w próżni korozja zewnętrznej powierzchni powłoki w ogóle nie zachodzi, natomiast konstrukcja wewnętrzna opierać się mogła zębowi czasu przez lat kilkadziesiąt; lecz sto lat – to było już powyżej wszelkich przewidywań.
A więc to nie tandetne wykonanie kontenerów, lecz po prostu przystosowanie ich do określonych zadań i celów było przyczyną dzisiejszego opłakanego stanu konstrukcji. Wiadomo, że nikt nie projektuje puszki do piwa tak, by miała trwać dziesiątki lat!
Komórkowa struktura materiału powodowała, że rdzewiał on nie tylko powierzchniowo, lecz niemal w całej swej objętości...


(Janusz A. Zajdel, „Paradyzja”, 1981-1982)

Fragmenty tej polskiej powieści z lat osiemdziesiątych przypomniały mi się, kiedy przeczytałem na blogu Makezine o stworzeniu przez panią inżynier Afsaneh Rabiei „materiału lekkiego jak aluminium i wytrzymałego jak stal”, spieku metali, który zawdzięcza swoje właściwości gąbczastej strukturze.

Piankowy metal

Nie pierwszy byłby to raz, kiedy fantastyka naukowa wyprzedza rzeczywistość (co w końcu tradycyjna hard s-f zawsze próbowała czynić). Nie jestem wszakże przekonany, czy rzeczywiście materiał uzyskany na Uniwersytecie Stanowym Północnej Karoliny jest tak nowatorski. Wydaje mi się, że takie materiały są znane od dawna, nawet jeśli nie są jeszcze w masowym użyciu. Podejrzewam, że już w momencie pisania powieści nie była to nowość i jedynie się je stale ulepsza. Oczywiście stworzenie lepszego, tańszego materiału i opracowanie sposobu jego produkcji to duże osiągnięcie, choć bardziej technologiczne, niż naukowe. I choć artykuł wspomina tylko o lepszych zderzakach samochodowych i protezach kości, to jako miłośnik fantastyki od dziecka powiem, że i do zastosować kosmicznych jest nam bliżej. No i zdecydowanie podejrzewam, że opracowany właśnie materiał jest jednak nierdzewny…
[/ALIGN]



• Wpis o tym, jak „Paradyzja” wieszczy mechaniczną cenzurę totalną,
• oraz buntowicza antycenzorska poezja ze świata „Paradyzji”.

Kim był Józef K.? Czyżby zagadka rozwiązana?

,


Pewnego ranka Józef K. obudził się i zamiast kucharki Anny zobaczył nieznanego, ubranego na czarno mężczyznę. Oznajmił on Józefowi, że jest aresztowany. K. ubrał się i szybko udał się do drugiego pokoju. Przy otwartym oknie siedział drugi mężczyzna, czytając książkę. Józef zażądał wyjaśnień i widzenia się z gospodynią, panią Grobach, jednak nieznajomy powiedział jedynie, że K. jest aresztowany i nie wolno mu opuszczać pokoju. Ponieważ ma czekać na wyniki toczącego się dochodzenia związanego z jego osobą, powinien zachować spokój i oddać na przechowanie swoje osobiste rzeczy.



Każdy, kto nie uciekał na widok książek, powinien z marszu rozpoznać ten fragment. Tak, to początek „Procesu” Franza Kafki, onirycznej i absurdalnej powieści o (zależnie od interpretacji) opresji totalitarnego państwa, samotności, nieumiejętności wzięcia odpowiedzialności za własne życie, itd. Dzieje Józefa K. który usiłuje dowiedzieć się, o co jest oskarżony, błąkając się po sądach, urzędach i nie otrzymując znikąd pomocy, mogą się zaiste przyśnić w najgorszym koszmarze. Kim był Józef K.? Kogo metaforą, alter ego?

Nikt nigdy nie znalazł odpowiedzi na to pytanie i może ona nie istnieje. A może jednak…?

Audytor Bernis usiadł i z goryczą potępiał nieporządki panujące w prowadzeniu śledztwa. Między nim a kapitanem Linhartem już od dawna panowały naprężone stosunki, konsekwentnie podtrzymywane z obu stron. Jeśli do rąk Bernisa dostał się jakiś papier należący do Linharta, to Bernis zaprzepaszczał go tak doskonale, że nikt nie mógł go odszukać. Linhart robił to samo z papierami Bernisa. Wzajemnie gubili swoje załączniki.
(Papiery dotyczące Szwejka znaleziono w archiwum sądu wojennego dopiero po przewrocie, z taką relacją: „Zamierzał zrzucić maskę obłudnika i publicznie wystąpić przeciwko osobie naszego monarchy i naszego państwa.” Papiery te były wsunięte w akta dotyczące niejakiego Józefa Koudeli. Na okładce był krzyżyk, a pod nim data z adnotacją: „Załatwione”.)



Tak, tego też nie sposób nie znać, to fragment „Przygód dobrego wojaka Szwejka” Jaroslava Haška. Czy wspomniany mimochodem Józef Koudela może być kafkowskim Józefem K.? A może to tylko przypadek? Zestawmy fakty:

• Obaj autorzy: Jaroslav Hašek i Franz Kafka urodzili się w tym samym roku, w tym samym mieście (1883, Praga czeska).
• Obaj musieli tak samo doświadczać absurdów Austro-Węgierskiej biurokracji. Groteska przygód Szwejka opiera się na rzeczywistych wydarzeniach (przypisek autora do fragmentu o gubionych załącznikach: „trzydzieści procent ludzi, którzy siedzieli w garnizonie, spędziło tam wszystkie lata wojny bez jednego przesłuchania”). Kto nie wie, dodam, że książka i film „C.K. Dezerterzy” to również nie wymysł autora, lecz prawdziwe wydarzenia.
• Mogli się więc znać. Czy się znali? Nie wiem, ale Max Brod, przyjaciel i promotor Kafki, popularyzował również twórczość Haška, co uprawdopodobnia takie przypuszczenie.
• Kalendarium:
– 1914-1915 — Fraz Kafka pisze „Proces”,
– 1921 — pierwsze wydanie pierwszego tomu przygód Szwejka, zawierającego powyższą humoreskę,
– 1923 — umiera Jaroslav Hašek, „Przygody dobrego wojaka Szwejka” kończy ktoś inny,
– 1924 — umiera Franz Kafka,
– 1925 — „Proces” zostaje wydany pośmiertnie.

Zatem Hašek mógł, przynajmniej teoretycznie, znać, zobaczyć niewydany jeszcze „Proces”. Mógł mu go pokazać sam autor, lub też Max Brod mógł choćby o nim opowiedzieć. Taka drobna, intertekstualna aluzja to całkiem prawdopodobna rzecz. Oto zagadka dla miłośników wertowania biografii…

Przypomnijmy jeszcze, jak skończył nieszczęsny Józef K.

[…] Józef przestał się opierać i ruszył raźno przed siebie, nadając kierunek dalszemu marszowi. Uznał, iż musi do końca zachować godność, spokój i rozsądek. Nie chciał pozwolić, aby mówiono o nim, że na początku chciał zakończyć swój proces, a teraz - u jego końca - pragnie rozpocząć go od nowa. Pogodził się ze swoim losem. Nie chciał nawet zatrzymać się przed policjantem, któremu on i jego dwaj milczący towarzysze wydali się podejrzani. Niedługo potem K. i jego oprawcy znaleźli się poza miastem w starym, pustym kamieniołomie. Tutaj rozebrali Józefa i zaczęli przygotowywać go do egzekucji. Posadzili go przed wielkim kamieniem tak, by głowa skazańca znalazła się ponad górną krawędzią skały. Następnie jeden z katów wyjął z pochwy długi, rzeźnicki nóż. K. siedział na ziemi, nie zmieniając swej pozycji. Kątem oka zobaczył, że w budynku stojącym przy kamieniołomie otworzyło się okno, poprzez które wyjrzał jakiś człowiek. Józef zastanawiał się przez chwilę, kim ten człowiek jest i czy mu współczuje. Chciał żyć, ale nie mógł się oprzeć przeznaczeniu. Nie wiedział, za co umiera i kto jest jego oskarżycielem. Jeden z mężczyzn chwycił go za gardło, drugi zaś wbił ostrze noża w jego serce.

Józef K., kończąc swoje życie, pomyślał, że umiera jak pies.



Wspomniany przez Haška krzyżyk i adnotacja „Załatwione” na okładce papierów Józefa Koudeli wydają się być tutaj jak najbardziej pasujące.


         UZUPEŁNIENIE

W posłowiu do „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, którego autorem jest Edward Madany, znalazłem wskazówkę, że Jaroslav Hašek i Franz Kafka nie tylko się znali, ale wręcz że Kafka był swoim kolegą po piórze zafascynowany:

Hašek, plebejusz w literaturze, trzymający się z daleka od aktualnych wówczas prądów artystycznych, okazał się po latach pisarzem antycypującym nowoczesne tendencje literackie. To jakby z boku włączał się w ruch dada, to przyciągał do siebie wybitne indywidualności, między innymi Franza Kafkę i Egona Erwina Kischa, tworząc wspaniałą, happeningową mistyfikację pod nazwą Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa i kandydując z jej ramienia na posła do parlamentu wiedeńskiego.



Wybrane cytaty z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” na blogu Elementy i fragmenty.

Zagraj w Wojny Syndykatów… pod każdym systemem

, , ,

Kiedyś to były gry – to powiedzenie wydaje się być równie oklepane, jak to, że kiedyś to były czasy. Bo byliśmy młodzi, bo wszystko było nowe, bośmy jeszcze nie nabrali cynizmu, dystansu do życia i zgorzknienia. Ale o ile czasu cofnąć się nie da, i nie wiadomo, czy wielu rzeczywiście by chciało, to do starych gier w miarę łatwo jest wrócić. I wielu rzeczywiście wraca. Coraz wyraźniejsze, nawet wśród młodzieży, staje się docenianie „gameplayu”, a nie tylko grafiki i efektów.*
Dla gier naprawdę starych, które nie chcą ruszyć na naszym nowoczesnym systemie, albo sprzęcie, są przeróżne emulatory. Nie zawsze jest to rozwiązanie idealne, czy najwygodniejsze, chciałoby się nieraz prościej. Są jeszcze „rimejki”, czyli odnowione, napisane na nowo wersje starych przebojów. Ale są i inne rozwiązania.
Syndicate Wars Wśród wielu kulowych gier minionych dekad szczególnie wyróżniają się gry studia Bullfrog, czyli dokładniej pana Petera Molyneux. Uważany za jednego z najbardziej innowacyjnych projektantów gier komputerowych, jest twórcą takich doskonałych tytułów jak Dungeon Keeper, seria Populous, czy seria Syndicate. Dziś o tej ostatniej: izometryczna gra taktyczna w cyberpunkowej przyszłości pozwalała rządzić syndykatem. O ile pierwszą część wydano na całkiem sporą liczbę platform, aż po tak niszową, jak Atari Jaguar, to drugą już tylko pod DOS i Amigę, trzecią zaś DOS i Playstation.
Syndicate Wars Oczywiście najłatwiej dziś chyba zagrać w wersję dosową, co wymaga jednak odpowiedniego emulatora. Od kilku dni wielbiciele trzeciej części Syndykatu mają jednak łatwiejsze rozwiązanie: powstał port tej gry, pozwalający normalnie zainstalować ją i grać bez problemu nie tylko pod współczesnym Windows, ale również pod Linuksem, czy MacOS. Autorzy portu to Unavowed i Gynvael Coldwind, na co dzień spece od bezpieczeństwa, który włożył mnóstwo pracy w rozłożenie gry na czynniki pierwsze, a potem przerobienie jej, by działała z nowymi systemami operacyjnymi.
Syndicate Wars Wedle słów samego autora portu, oryginalna gra została (upraszczając) opakowana i poprawiona tak, by zamiast ręcznie zajmować się obsługą grafiki i dźwięku, powierzała to zadanie systemowi, jak każdy współczesny program. Na moje pytanie o legalność takiego zabiegu, otrzymałem odpowiedź, że taki sposób modyfikacji gry jest jak najbardziej legalny i w porządku, nie narusza ani prawa, ani licencji. Wątpliwości może budzić dystrybuowanie gotowego, pełnego pakietu, ale póki właściciele praw autorskich nie zgłoszą zastrzeżeń, można wygodnie pobrać gotowy instalator.

Jak widać: działa doskonale. Autor obiecał opublikować szczegóły techniczne swojej pracy, co stwarza nadzieję na podobne przeportowanie innych starych gier. Osoby chcące się dołączyć do takiej pracy mogą się zgłaszać, w komentarzach na blogu autora widać zainteresowanie sprawą.
Opis portu Syndicate Wars na blogu Gynvaela Coldwinda.
Strona domowa projektu Syndicate Wars Port.
__________
* Czekam niecierpliwie, kiedy ta tendencja rozszerzy się na sztukę filmową.

__________ __________
Uzupełnienie: Można również posłuchać nagrania prelekcji na ten temat.

Palec boży, palce niebożąt

, ,


Dawniej, o ile pamiętam, to młodzież przystępującą do bierzmowania szanowano i miano niejakie zaufanie do jej uczciwości i honoru, podobnie jak i przy innych sakramentach. Mój młodszy brat musiał już wypełniać jakieś listy, dzienniczki, zbierać podpisy. Ale jak widać, to mało i Kościół w osobach swoich funkcjonariuszy* zaczyna być zwolennikiem przysłowiowego new world order:

Nowoczesny czytnik linii papilarnych sprawdza obecność młodzieży w kościele św. Jadwigi w Gryfowie Śląskim. Gimnazjaliści, którzy przyjmą sakrament bierzmowania, muszą odciskiem palca potwierdzić uczestnictwo w mszy.

W Gryfowie Śląskim w tym roku do sakramentu bierzmowania przystąpi około 120 nastolatków. Aby zdyscyplinować młodzież i sprawdzić ich udział w nabożeństwach wikary gryfowskiej parafii, jako listę obecności wprowadził czytnik linii papilarnych, który rejestruje odciski palców przed mszą Świętą i po jej zakończeniu. »»



W Wielkiej Brytanii są ciągłe awantury o przechowywanie odcisków palców osób niekaranych nawet przez Policję; uważa się, że nawet nadmierne przetrzymywanie odcisków osób podejrzanych to za daleko idąca kontrola społeczeństwa. A tu proszę: zwykli uczniowie traktowani są a priori jak przestępcy, tylko dlatego, że mogliby „spylić” z kościółka.

Nic to młodzieży, ducha nie trać**, czytuj zagraniczne serwisy dla majsterkowiczów, a nie tylko polskich Spryciarzy, to się wykręcisz. Bo oto już dawno temu na Instructables.com podano łatwy i tani, domowy sposób na sporządzenie sobie fałszywego odcisku palca. Potrzebne ingrediencje i sprzęt to tylko klej do drewna, klej cyjanoakrylowy, folia, aparat cyfrowy i laserowa drukarka. Sposób działa nawet na bardzo zaawansowane czytniki linii papilarnych, więc i proboszczowski da się oszwabić, choć podobno „nawet policjanci z Komendy Powiatowej Policji […] nie posiadają tak nowoczesnego czytnika linii papilarnych jak parafia”.
Film zamieszczony w serwisie znikł, ale opis i zdjęcia tłumaczą bardzo dokładnie, co i jak zrobić. A w komentarzach jest kilka dodatkowych sposobów na łatwe i nieskomplikowane oszukanie czytników, zabawne, jakie to jest banalnie proste.




Skoro już od najmłodszych lat dzieci mają się czuć jak przestępcy, to niech się i uczą, a co! Swoją drogą, zbieranie, przechowywanie i przetwarzanie takich danych, jak odciski palców, podlega konkretnym i bardzo rygorystycznym przepisom. Jestem ciekaw, jak też spełnia je parafia św. Jadwigi w Gryfowie Śląskim i czy ktoś to w ogóle sprawdza.

__________
* Wiem, że „funkcjonariusz” brzmi tu paskudnie, ale co miałem napisać? Pracownik? No nie mam pojęcia, jakie określenie byłoby odpowiednie i niepleonastyczne.
** Spirytusu nie rozlewaj, bo sanctus.

Vox internauti, vox Dei? Czyli dyktatorum prosumentum

, ,


O tym, że dużemu wolno więcej (a przynajmniej tak mu się wydaje) pisałem nawet niedawno przy okazji sprawy piracenia muzycznej twórczości przez… koncerny płytowe. Obrosłe w pewność siebie i tłustych prawników międzynarodowe koncerny z upodobaniem stosują inne prawa i zasady etyczne dla siebie, a inne dla konsumentów. I nie dotyczy to jedynie spraw autorskich i multimedialnych.

Duże firmy i koncerny przez lata przyzwyczaiły się, że mogą w sądach przeforsować niemal co zechcą. Mają omal nieograniczone fundusze na prawników-macherów chętnie z nich korzystają, na przykład groźbami i pozwami sądowymi dusząc próby krytyki ze strony niezadowolonych klientów. Ostatnie lata to jednak coraz częstsze ich porażki w starciu z… Internetem. Szarego człowieka można zdusić, jeśli ktoś się za nim nie ujmie – na przykład prasa, której jedynie się tradycyjnie bano – tymczasem blogger, człowiek równie szary, w podobnej sytuacji często może liczyć na poparcie innych blogerów i zwykłych użytkowników internetu.

Internet zjada już prasę i zaczyna zjadać telewizję, co więcej, jest medium o wiele bardziej demokratycznym, a może nawet anarchistycznym? Tu już nie tylko duże portale mają coś do powiedzenia, tu liczy się masa użytkowników, powiązana znajomościami, sieciami społecznościowymi, pełna idealistów, lub wręcz maniaków, którzy rzucą się na każdą okazję do zrobienia szumu medialnego, kiedy koncerny atakują „jednego z naszych”. Jedną osobę można zastraszyć, setki i tysiące półanonimowych ludków jest fatalnym celem dla prawniczej artylerii.

Było wiele takich spraw. Choćby głośna na świecie sprawa ujawnienia w sieci uniwersalnego kodu łamiącego zabezpieczenia DVD. Próba usunięcia ich ze strony zaowocowała tym, że pojawił się nie tylko na milionach innych stron, w różnych formach, ale nawet na koszulkach, kubkach i innych gadżetach. Kiedy do sieci wyciekł film z Kamilem Durczokiem klnącym nad brudnym stołem, TVN rozpaczliwie próbował usuwać kolejne jego kopie. Sprawa nabrała jeszcze większego rozgłosu, film pojawił się w sieciach P2P oraz w serwisach, które mają w nosie prawa autorskie. Koncerny zdają się wręcz stać na straconej pozycji, nawet, jeśli racja jest po ich stronie Spór koncernu Dr Oetker z blogerem Kominkiem zakończył się porażką tego pierwszego, sprytnie podpuszczonego i obśmianego przez internetowego publicystę. Skutek był odwrotny, hałas wokół próby (chyba jednak rzekomej) cenzury przysporzył kontrowersyjnemu Kominkowi (który sam dość mocno cenzuruje swoje blogi) popularności. A wulgarne słowa pod kierunkiem Dra Oetkera na pierwszej stronie wyników Google jak były, tak są.

Ostatnio wtopę zaliczył startujący serwis Authalia, obiecujący łatwe i tanie zajęcie się prawami autorskimi na życzenie. Założenia i sens projektu podważył Olgierd Rudak — znany w blogosferze prawnik, autor bloga Lege Artis. W ferworze sprostowań i pretensji firma usiłowała uciszyć wścibskiego blogera pogróżkami prawnymi, z rozmachu atakując również innych, którzy dociekania pana Rudaka relacjonowali. I co? Ich największe „osiągnięcie” to pojawienie się krytycznych wpisów na pierwszej stronie wyników, zajęcie się tematem przez większe, branżowe wortale, oraz… chyba kompletna utrata reputacji na wstępie działalności.

Zainstalowałem sobie w Operze dodatek WOT: Web of Trust, pokazujący stopień zaufania do stron internetowych, oceniającym jest społeczność skupiona wokół WOT. I co widzimy po wpisaniu zapytania „Authalia”?

Authalia: Google z WOT

Strona Authalia.com jest pokazywana jak kompletnie niegodna zaufania. Są też inne mechanizmy i społeczności oceniające witryny w sieci, jest specjalny dodatek do Firefoksa, jest rekomendowanie wbudowane w samo Google (dla zalogowanych użytkowników), można iść o zakład, że i tam firma podpadająca internautom dostanie „po buzi”.

Fachowcy mówią, że oto nastają czasu „prosumentów”, czyli konsumentów i użytkowników świadomych swoich praw i swojej siły. Niedawno przecież klienci wygrali nawet z bankiem, sprawa „nabici w m-bank” nie gościła na ekranach telewizorów, ale bankowcy pewnie uznali by ją za jedno z najważniejszych wydarzeń ostatnich lat.

Kij Möbiusa, czyli komu chcemy przyłożyć parytetem?

, , , ...


Parytet Nieraz już pisałem o politpoprawności i parytetach, nie kryjąc bynajmniej mocnego sceptycyzmu. I wcale nie dlatego, żebym był przeciwko równości — wręcz przeciwnie. Po prostu polityka nakazowo-rozdzielcza nie sprawdziła się nawet w ekonomii, tym bardziej nie wierzę w jej cudowną moc w sferze obyczaju i dobrego zwyczaju. To coś jak redystrybucja dóbr: na jej funkcjonowaniu bardziej niż potrzebujący korzystają zaradni redystrybutorzy. To takie lenistwo, bo łatwiej uchwalić jedno „cudowne” prawo, niż zapierniczać u podstaw nad zmianą społecznej mentalności.

Swego czasu nawet dość zawzięcie dyskutowałem na sąsiedzkim blogu na ten temat, wyrażając wątpliwości – na bazie wielu przeczytanych analiz – czy to w ogóle działa. Wychodziło z różnych prac, że w jednych krajach parytet działa, jak np. w Szwecji, w innych nie, jak we Francji. Czy zatem naprawdę urzędowy rozdział działa, czy to jednak tylko koincydencja — Szwecja chyba od zawsze (od niemal stulecia przynajmniej, dla nas to jak od zawsze) jest w awangardzie przemian obyczajowych. Nie mam patentu na nieomylność, mogę nie mieć racji. Ale…

Wygląda na to, że w krainie będącej awangardą w tej dziedzinie, w Szwecji właśnie, poważnie zwątpiono w parytet. Okazało się, że nie działa on tak, jak by chcieli jego zwolennicy. Wręcz „parytet dyskryminuje kobiety”. Haha?

Parytet płci pomaga kobietom? Niekoniecznie. Właśnie zrezygnowały z niego szwedzkie uczelnie. Od tej pory o przyjęciu na studia będą decydować... wyniki w nauce.

Dotychczas przepis w ustawie o szkolnictwie wyższym umożliwiał stosowanie przez uczelnie w czasie procesu rekrutacji kryterium płci. Okazało się jednak, że w wielu przypadkach przepis mający pierwotnie pomagać przede wszystkim kobietom dyskryminuje je, promując mniej zdolnych mężczyzn.

Problem dotyczy zwłaszcza sytuacji, kiedy na popularne kierunki studiów jest bardzo dużo chętnych ze znakomitymi wynikami w nauce, a dostają się osoby o gorszych wynikach, których płeć jest w mniejszości.

Paradoksalnie uderza to przede wszystkim w zdolne kobiety, które chcą studiować stomatologię, psychologię czy weterynarię, czyli sfeminizowane kierunki. Tam dziś większą szansę mają będący w mniejszości ich słabsi koledzy. »»



No ja od zawsze uważałem, że w przyjmowaniu na studia powinna się liczyć wiedza, a nie płeć, pochodzenie społeczne, czy czystość rasowa. Czy ja jakiś dziwny jestem, bo chyba nie prorok? Trzeba było eksperymentów, żeby dojść do tak odkrywczego wniosku?

Tak już luźniej muszę zauważyć inną niepokojącą rzecz. Otóż prawo powinno być równe dla wszystkich, takie są – zdawałoby się – fundamenty naszej cywilizacji. Prawo stanowi się z poszanowaniem tej zasady i zrozumieniem faktu, że każde prawo, jak kij, ma dwa końce. A takie wprowadzanie prawa tam, gdzie nam pasuje, i jak nam pasuje, niebezpiecznie przypomina mi filozofię „prawo prawem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.

Ujmując rzecz filodendrycko, ktoś próbuje stworzyć kij, który ma tylko jeden koniec.
Ot, taki kij Möbiusa.

[/ALIGN]

A jednak może być ładnie

,


Czasami drobnostka potrafi poprawić humor w upiorny, zimowy dzień, kiedy z bolącą nogą człowiek przedziera się przez zaspy celem opłacenia kolejnego rachunku za internet. Oto stacja transformatorów na jednym z osiedli spółdzielni Tęcza.

Bajkowe Trafo

Bajkowe Trafo

Bajkowe Trafo


Ciekawe, kto jest sprawcą tego bajkowego figla: grafficiarze, administracja spółdzielni, a może dzieci z pobliskiego przedszkola (widoczne z tyłu na zdjęciu nr 2)? Nieważne, pokazuje to, że może być ładnie i zabawnie niemal zerowym kosztem, komponując się ze świeżo odnowionymi blokami na osiedlu. A przy okazji maluchy mają na pewno świetną zabawę idąc do i z przedszkola. Oby wszystkie dzieci miały tak kolorowy świat dzieciństwa.
[/ALIGN]

Skąd się w ogóle wzięli imć „królowie”?

, , ,


Politycy z zapamiętaniem kruszą kopie o święto poświęcone (o matko, jakie masło maślane) biblijnym trzem królom… Pewnie dlatego, że to łatwiejsze, niż zakasać rękawy i zabrać się do pożytecznej roboty. Ale może w takim razie warto się przyjrzeć, skąd się ci królowie wzięli?

Z narosłej wokół nich legendy wygląda bardzo konkretny obraz i można by się spodziewać, że ma on swoje źródło w ewangeliach. A tu guzik. Marek, Mateusz i Łukasz nie piszą o nich ani słowa. Krótka wzmianka pojawia się tylko u Mateusza. Tyle, że u niego to wcale nie są królowie, a mędrcy bądź magowie (zapewne astrolodzy, skoro wędrowali za gwiazdą). Nie ma też u Mateusza wzmianki, jak się oni nazywali. Zatem i malowane im na ikonografii korony, i imiona, i różne kolory twarzy są w zasadzie radosną twórczością wieków późniejszych. Ale skąd się wzięły?

Otóż według badań, wszystkie opowieści o dzieciństwie Jezusa pochodzą ze zbioru perskich i buddyjskich (sic!) podań i legend, powstałych przed V wiekiem. Stąd właśnie czerpali inspiracje autorzy apokryfów, stąd mędrcy stali się Persami, a do około VIII wieku awansowali na królów. Żeby było zabawniej, to bardzo długo nawet ich liczba nie była stała, bo na różnych wizerunkach wahała się od dwóch do nawet dwunastu. Na ich perski rodowód zapewne wziął się z wpływu perskiego zaratusztrianizmu na judaizm, zaś bezpośrednią inspiracją sceny przywożenia darów mogła być wizyta króla Armenii, Tyrydatesa, który w roku 66 złożył bogate dary Neronowi. Ewangelia zaś Mateusza powstała akurat nieco później, bo około roku 80.

Tak to z legend, niedopowiedzeń, przeinaczeń, wzięła się zaciekła walka prezydenta Kropiwnickiego et consortes o dodatkowy dzień wolny od pracy i nudy na sejmowej sali.

Czytaj dalej…

Zespół starych klamotów, czyli muzyka mechaniczna

, , , ...


Michael Vorfeld gra melodyjki na żarówkach. Nie, wcale nie w ten sposób, jaki podsuwa nam wyobraźnia, nie używa żarówek jako „cymbałków”, jak można by pomyśleć. Zmusza żarówki do wydawania dźwięków po prostu włączając je i wyłączając. Mało kto w ogóle zwraca uwagę, że żarówki wydają jakiś cichy odgłosik przy włączaniu, a żeby jeszcze zrobić z tego muzykę? Ten pan na to wpadł, tworząc szczególny spektakl dźwiękowo-wizualny, w którym światło rodzi się naprawdę razem z muzyką.



Pierwszy raz z mechamuzyką (jest na to jakiś polski termin?) zetknąłem się podczas pracy i zabawy z komputerami ośmiobitowymi. Kolega Tkacz był posiadaczem Commodore 64 i razu pewnego zademonstrował mi program, który potrafił odgrywać muzykę… przy pomocy stacji dysków. Stacja wybrzękiwała i wystukiwała melodię całkiem wyraźnie przy pomocy głowicy i silniczka krokowego. Niestety, po kilku koncertach stwierdziła, że muzykowanie woli bardziej i odmówiła swojej codziennej pracy, czyli czytania i zapisywania dyskietek…
[/ALIGN]

Czytaj dalej…