Albowiem Rozum, jeśli jest Rozumem, […] może kwestionować własne zasady, musi wykraczać poza siebie.
Wziąłem dziś z półki drobną, ale wielką książkę , z której wziąłem powyższy cytat: GOLEM XIV. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że Autor, gdyby żył, skończyłby dziś 89 lat. Spośród wszystkich ludzi, którzy ukształtowali mnie intelektualnie, Stanisław Lem zajmuje jedno z czołowych miejsc. Wiem, że nie jestem jedyny, że ludzi, którym był duchowym i intelektualnym Rodzicem nie sposób zliczyć…
Pif! Paf! Nie każdy lubi oglądać filmowe strzelaniny. Ja też tak średnio, ale jedną mogę z czystym sumieniem polecić. Jest naprawdę „awesome”, jak to określa sam filmowiec a zarazem główny aktor w jednym z momentów filmu. Freddie Wong to amator, który filmy ze znajomymi kręci dla zabawy i frajdy. Ale „amator” wcale nie znaczy: „twórca badziewia”. Filmy, najczęściej inspirowane popularnymi grami typu Unreal Tournament czy Quake, są doskonale wyreżyserowane, zagrane i okraszone perfekcyjnymi efektami specjalnymi. A przede wszystkim: oparte na wyśmienitych pomysłach.
Flower Warfare — duże spluwy, piękne kobiety (właściwie to jedna), bukiety kwiatów i zakręcony pomysł. Tę „psychodeliczną scenę akcji” polecam również tym, którzy nie lubią „pifpaf” na ekranie.
Rozbroił mnie pomysł płatków róż zamiast tryskającej krwi i kwiatowych eksplozji. Ale nade wszystko podziwiam perfekcję wykonania. Jak sam twórca pisze, zrobienie typowego filmu to kilka godzin prób, kilka godzin kręcenia i bite dwa dni postprodukcji – rozciągnięte na średnio tydzień. Sprzęt i oprogramowanie – co tam wejdzie w rękę. Jest też dokument o kręceniu tego filmu:
„Och, zapraszasz mnie na randkę? Do kina? Dzięki kochanie, ale nie mam ochoty na film. Nie obraź się, ale wolę zostać w domu i poczytać.” Trudno o większy hołd dla pisarza. No, chyba że dziewczyna zaraz potem jeszcze zaśpiewa pisarzowi „przeleć mnie”. I wstawi teledysk na YouTube. Taki hołd dostał amerykański pisarz science fiction, Ray Bradbury od piosenkarki Rachel Bloom.
Złośliwe komentarze twierdzą, że lepiej się to ogląda z wyłączonym dźwiękiem. Może to i prawda. Ale ogląda się dobrze. I z zazdrością.
Prawda ekranu niekoniecznie musi się pokrywać z prawdą czasów, co głosił już reżyser Jan Hochwander. Kot może zagrać królika, dziadkowie – dzieci z czworaków z bolącymi zębami, Petroniusz zasuwać w adidasach a król Jagiełło może nosić zegarek. No z tymi dwoma ostatnimi to już może przesadziłem, ale bywa przecież i tak. W „Czterech pancernych…” T-34 z doczepioną blachą udawały niemieckie Pantery i Tygrysy a Armia Czerwona biegała z kałasznikowami, które skonstruowano dopiero po wojnie. W filmie „Pearl Harbor” amerykańskie samoloty mają niewłaściwe barwy i oznakowanie – jakie wprowadzono wiele miesięcy później.
Są wszakże zgrzyty bardziej subtelne, choć nie wymagające specjalistów do wypatrzenia. Albo wysłuchania. Oglądając transmisję z tegorocznej inscenizacji Bitwy pod Grunwaldem z przyjemnością słuchałem świetnego wykonania Bogurodzicy, na miejscu zapewne brzmiała nie gorzej niż w filmie. Potem jednak popłynęła ścieżka dźwiękowa z taśmy i podczas gdy utwór „Carmina Burana” był tylko nieco niepasujący, to ze zdumieniem usłyszałem po nim „Duel of the Fates”. Jeszcze anachronizm, czy już postmodernizm? A może „oczko” do uczestników, bo wszak większość znanych mi członków bractw rycerskich to miłośnicy fantastyki?
Nie mogłem nie mieć zabawnych skojarzeń…
Wszakże uczestnicy bitwy mogli popaść w kompleksy, aż tak to nie potrafią…
Nowe technologie są wykorzystywane w różny sposób. Kiedy jedni siedzą i oglądają śmiszne filmiki na YouTube, inni biegają i takie filmiki kręcą. Nie chcę przynudzać w taki upał, więc jedynie zachęcę do zapoznana się z dorobkiem grupy IMPROV EVERYWHERE.
My robimy sceny! — takie sobie obrali motto. I robią sceny, czyli uliczne i znienackie happeningi ku uciesze gawiedzi, które nagrywają i wrzucają na YouTube, ku uciesze gawiedzi, czyli naszej. Szczególnie wychodzą im skecze oparte o klasykę popkultury.
Na przykład Gwiezdne Wojny w metrze:
Albo Pogromcy duchów w publicznej bibliotece:
Księżniczka Leia, czytająca podręcznik „Galaktyczna rebelia dla opornych” jest rozbrajająca. Drugi film zaskakuje pozytywnym podejściem ludzi do nagłych wydarzeń. Nawet ochrona nie reaguje na pojawiające się duchy, a potem ich pogromców.
Tak niewiele trzeba, żeby zrobić coś fajnego, znam jedną ekipę, która klka lat temu kręciła domowym sposobem, tanim aparatem, filmy kryminalno-szpiegowskie. Niestety, chyba nie są nigdzie udostępnione. Zatem, wbrew tytułowi: róbmy sceny! Warto.
Mnie osobiście w dokonaniach IMPROV EVERYWHERE brakuje nawiązania do Star Treka. A tak bym chciał zobaczyć jednego z moich idoli: Mr Spocka, albo komandora Datę. A jeszcze chętniej obejrzałbym scenki z naszej rodzimej kinematografii, coś z klasyki komedii. I niekoniecznie scenę z rozmową o sztuce w odmętach rzeki… [/ALIGN]
Wstajesz rano, wyłączasz budzik, wkładasz garnitur i krawat, gasisz brzęczący telewizor. Żegnasz się z żoną, idziesz do pracy. Męczysz się po drodze tylko po to, żeby użerać się z upierdliwym szefem… Zaraz, czy je tego już nie pisałem? Skąd to déjà vu? A tak, brzmi to identycznie jak recenzja gry „Every day the same dream” sprzed tygodnia. Przypadek? I tak, i nie.
Tym razem chcę wam polecić nie awangardową grę, ale teledysk popularnego wykonawcy. Moby — Wait for me. Animowany teledysk wzorowany estetyką na grach komputerowych z lat 80. Najbardziej przypomina to gry na platformy NES (u nas znane kiedyś jako Pegasus) lub Super Nintendo. Dobór tej estetyki pokazuje już główną grupę docelową: ludzi, którzy grali w młodości na tych konsolach. Dziś są oni już trybikami w korporacyjnych maszynach i w znacznej części na pewno utożsamią się z bohaterem filmiku.
Animowany ludek rozpoczyna swój codzienny, monotonny dzień wstając, idąc do pracy… Tak, każdy to zna i każdego to boli. Co dzień ten sam dzień – to dokładnie ten sam motyw, co w opisywanej przeze mnie grze. Jednak nasz bohater ma trudności w dotarciu do pracy, wykazuje się zręcznością niby hydraulik Mario, ale i tak traci kolejne „życia”. Tylko po to, żeby usłyszeć od szefa „zwalniam cię…”. A to wcale nie największa tragedia dnia, który dopiero się zaczyna…
Dzisiejsze gry są dla mięczaków: łopatologiczne tutoriale, sejwy, wybór stopnia trudności, istne dbanie, żeby gracz się zanadto nie zmęczył. Taka jest przynajmniej opinia niektórych graczy wychowanych na klasycznych, zabytkowych już grach, na ośmiobitowe komputery i konsole. Pierwsze gry, nieobciążone wyrafinowaną grafiką, potrafiły wciągać niebywale. Bicie rekordów w tych grach – przy braku wybierania poziomów, braku zapisu stanu gry – było naprawdę hardkorem. Maniacy potrafili od takiego River Raid nie odchodzić przez wiele godzin, żeby pobić rekord i dolecieć choć o jeden most dalej niż kolega.
Marudzący olschoolowcy mogą jednak zaspokoić swoją nostalgię nie tylko odgrzebując stare przeboje, ale też grając w tzw. indie games, czyli gry tworzone przez niezależnych twórców. Bazują one nie na wielomilionowych budżetach i fotorealistycznej grafice, lecz na pomyśle, grywalności i klimacie. Ja dziś chcę polecić swój typ: grę Canabald. Należy ona do gier typu „one key game”, czyli sterowanych jednym przyciskiem. Pokazywałem już kiedyś podobną grę: Run, Jesus, Run – ale tamta była awangardowym, prowokacyjnym żartem. Canabald jest rasową zręcznościówką, która wymaga naprawdę refleksu i koordynacji.
Ks. Krzysztofa Niespodziańskiego znałem dotychczas jako grafika i ilustratora książek. To dzięki niemu kilka z wydanych w moim mieście tomików poezji zyskało taką doskonałą oprawę. Tym razem ks. Krzysztof, człowiek wielu artystycznych talentów – zaprezentował się jako autor własnej książki. Jak sam mówi – z lenistwa nigdy nie chce mu się wcześniej przygotowywać kazań, wobec czego najczęściej improwizuje, ilustrując Słowo Boże przykładami jakie spontanicznie mu się nasuną. W takich chwilach przypominają mu się wydarzenia z własnego życia, o których – zdawałoby się – już nie pamięta. Tomik „Do poduszki” to zbiór właśnie takich historyjek, lekki, krótkich, odpowiednich do poczytania przed snem, a skłaniających do refleksji — jeśli ktoś oczywiście chce.
Książkę zilustrował oczywiście sam – oryginalną techniką malowania na stary, pożółkłym i przetartym płótnie. Sepia, postrzępione brzegi, niewielkie grafiki umieszczone na czarnym tle – robiły wrażenie, tworząc jednocześnie klimat starożytności i wrażenie przytulności. Niestety, zdjęcia, jakie zrobiłem, nie oddają ich piękna, czarne tło i szklana antyrama, przy wielu punktowych źródłach światła nie pozwoliły na zrobienie dobrych fotografii.
Dwugodzinną imprezę, która minęła jak z bicza strzelił – wyobrażanie sobie siedzieć tyle czasu na ględzeniu o literaturze i nie zauważyć mijającego czasu? to tylko w Przystani jest możliwe – skrótowo opisałem w fotorelacji. Tutaj zapraszam cierpliwych do posłuchania samego ks. Krzyszofa.
Jako dziecko zaczytywałem się fantastyką naukową. Za wpływem ojca już jako kilkulatek tonąłem w literaturze, która wówczas mało zajmowała się magią, a wiele kosmosem, astronautyką, zagadnieniami z pogranicza nauki. Każde kilka sekund programu o kosmosie, rakietach, planetach w TV wywoływało wypieki na twarzy. Coś z tego pozostało do dziś. Wróć, pozostało bardzo dużo. I pisząc czasem teksty na ten temat wiem, że nie jestem jedyny. Dziś można wieści o kosmosie chłonąć do przesytu i choć piękne wizje rychłej kolonizacji kosmosu upadły, widok gwiazd wciąż wywołuje nostalgię.
W mojej kolekcji kanałów RSS znajduje się Astronomy Picture Of the Day (jest też polska wersja serwisu). Codziennie rano dostarcza mi wybranego przez NASA zdjęcia z dziedziny astronautyki czy astronomii, z fachowym komentarzem. No co, lubię sobie popatrzeć na piękną mgławicę, czy widok gwiazd nad niespotykanym krajobrazem.
Czasami bywa coś więcej. Niedawno APOD zaserwował piękny poklatkowy film w przyspieszeniu, pokazujący gwiazdy nad wulkanem Cotopaxi w Ekwadorze.
Na pierwszych klatkach majestatyczny wulkan widoczny jest najpierw poprzez dziury w szybko poruszających się chmurach. Wkrótce chmury się rozwiewają, a wypełnione gwiazdami niebo wydaje się rotować wokół ośnieżonego wulkanicznego szczytu. Pas naszej Galaktyki Mlecznej Drogi, ciemna Mgławica Worek Węgla i Krzyż Południa - wszystko to widać ponad nim. Satelity nadlatują z różnych kierunków. Później przechodzą cienkie chmury, dzięki którym najjaśniejsze gwiazdy wydają się iskrzyć. Na wulkanie (począwszy od około 1:13 filmu) błyskają światła wspinaczy. Pod koniec jasny samolot przelatuje ponad szczytem pozostawiając ślad dryfujący w dal.