My Opera is closing 3rd of March

Wyśmiewisko Różności

Dajcie mi punkt oparcia, a wyśmieję wszystko

Zasubskrybuj kanał RSS

Posty oznaczone tagiem "fantastyka"

„A miałem iść spać bez przekąski…”

, ,

Kiełbasiany Enterprise

Głód, ostateczna granica. Oto kulinarne podróże gwiezdnego okrętu Niam-niam. Jego bezustanna misja: poznawać nowe, dziwne smaki, szukać nowych przepisów i nowych restauracji, śmiało jeść to, czego żaden człowiek dotąd nie zjadł.

Katastrofa. Komentarz literacki

, , ,

Idylla taka trwała dość długo — prawie rok — do czasu, kiedy rakiety przestały wracać z lotów. […] Drugim był Wilmer. Tego, prawdę powiedziawszy, mało kto lubił; właściwie nie było do tego żadnego ważnego powodu — za to sporo drobnych. Nie dawał nikomu skończyć — zawsze musiał wsadzić swoje trzy grosze. Śmiał się głupkowato w najbardziej niestosownych okolicznościach — a im więcej tym kogoś denerwował, tym głośniej się śmiał. Kiedy nie chciało mu się fatygować lądowaniem docelowym, siadał zwyczajnie na trawie obok lądowiska i wypalał ją razem z korzonkami i ziemią na głębokość metra. Kiedy natomiast jemu ktoś wlazł na ćwierć miliparseka w rejon patrolowy, z punktu składał raporty — choćby to był kolega z Bazy. Było jeszcze trochę rzeczy zupełnie drobnych, o których wstyd nawet mówić — wycierał się w cudze ręczniki, żeby jego dłużej był czysty — ale kiedy nie wrócił z patrolu, wszyscy odkryli, że Wilmer to najporządniejszy chłop i kolega.

Stanisław Lem, Opowieści o pilocie Pirxie, Patrol[/QUOTE][/ALIGN]

Gwiezdny humor niepocięty

, , , ...


W wakacje pisałem o projekcie Star Wars Uncut — szalonym pomyśle pewnego filmowca amatora na nakręcenie od nowa Gwiezdnych Wojen. Zbzikowany ten człek podzielił „Nową nadzieję” na 903 piętnastosekundowe fragmenty i skrzyknął internautów do nakręcenia tych fragmentów, każdy swój, dowolnymi metodami. Całość będzie zmontowana, tworząc swego rodzaju film-patchwork. Ponieważ chętnych było więcej, niż fragmentów, każdy piętnastosekundowy kawałek będzie nakręcony po kilka razy. O rety, tworzy to gigantyczną liczbę możliwych wariacji, bo aż… przepraszam, policzcie sobie sami, jest późno i chce mi się spać, a nie kalkulować w pamięci.

Star Wars Uncut

W każdym razie, po zakończeniu prac „na planie” odbędzie się głosowanie na najlepsze realizacje poszczególnych fragmentów, zwycięzcy znajdą się w końcowym filmie. A przegrani? Wszystkie prace lądują na Vimeo, więc każdy będzie mógł sobie zmontować własną wersję.

Można się już przekonać, co to będzie, bo pojawił się pierwszy trailer, oraz przykładowy fragment, rozpoczynający się od słynnej sceny pojedynku Obi Wana z Darthem Vaderem, potem ucieczka z Gwiazdy Śmierci i pościg myśliwców Imperium za Sokołem Millenium… I co piętnaście sekund zmiana stylu, sposobu i techniki, o podejściu już nie mówiąc. Wyszło to i tak zdumiewająco spójnie i nie szkodzi nawet, że człowiek na zmianę wpada w podziw dla filmowców amatorów, bądź ryczy ze śmiechu. Proszę, pierwsze cięcia Gwiezdnych Wojen Niepociętych:




[/ALIGN]

Bogowie Egiptu (i Wszechświata) — reaktywacja

, ,


Anubis Mijają kolejne wieki, odkąd podstępne użycie Młota Gwiazdomiażdża w bitwie Z Tym Co Krzyczy Nocą zburzyło dotychczasowy porządek wszechświata. Niechybna śmierć Seta Destruktora i odejście Tota — Księcia, Który Ma Tysiąc Lat zepchnęły na margines Anioły, które za pomocą dwustu osiemdziesięciu trzech stacji kierowały procesami Życia i Śmierci we wszystkich Światach Wewnętrznych. Od tego czasu jedynymi władcami są panowie Domu Życia i Domu Śmierci — Ozyrys i Anubis. Obu im jednak spędza spokojny sen z powiek istnienie Tota, który poprzysiągł im zemstę. Kolejne próby zabicia go spełzły na niczym, ale teraz sytuacja się zmienia. Ozyrys wysyła z morderczą misją swojego syna: samego boga Horusa, zaś Anubis po tysiącletnim szkoleniu wysyła w tym samym celu swojego najpotężniejszego emisariusza: człowieka bez przeszłości, imieniem Przebudzeniec.

Sprawa wydaje się przesądzona, ale obaj wysłani mordercy będą sobie wzajemnie przeszkadzać, a dodatkowo w sprawę wmieszają się dwaj upadli Aniołowie: zakonny wojownik Madrak i szalony poeta—czarodziej Vramin oraz Stalowy Generał, wieczny bojownik w obronie uciśnionych, tak samo nieśmiertelny, jak ożywiająca go idea. Na to wszystko powróci z wygnania ponury bóg Tyfon, a swoje trzy grosze wetknie również Czerwona Wiedźma: Izyda.

Tak w skrócie prezentuje się zawiązanie fabuły krótkiej powieści Rogera Zelaznego „Stwory światła i ciemności”. Amerykański (ale polskiego pochodzenia) autor nie tylko ożywił rzadko wykorzystywaną mitologię egipską, ale nadał jej wyjątkowy i zaskakujący rys. Starożytni bogowie nie całkiem są bogami i walczą nie tylko w przestrzeni mitologicznej, ale we i o wszechświat, zwany tu Światami Wewnętrznymi. Jak to często u Zelaznego, elementy fantasy i science—fiction mieszają się i splatają w zaskakujący sposób, nie da się oddzielić jednych od drugich. Nie znam innej powieści, gdzie przez przestrzeń kosmiczną podróżuje się przy pomocy magii, poza jednym opowiadaniem Jacka Dukaja (notabene noszącym tytuł „Żelazny generał”).

Czytaj dalej…

Od fantastyki do nauki — metalowa pianka

, , ,


Schodzili w milczeniu coraz głębiej w czeluść pustych komór, pomiędzy rdzawymi kratownicami wsporników. Niektóre z nich rdza przeżarła już zupełnie, świeciły pokaźnymi ubytkami i kruszyły się pod dotknięciem palca.
– Nie wiem, czy zdążycie z waszym nowym światem, nim się ten stary zawali! – powiedział Rinah, przebijając, na wylot palcem gruby i z pozoru mocny jeszcze fragment konstrukcji. – W pewnej chwili wszystko to nie wytrzyma obciążenia i runie […]

Przyczyna tak dalece posuniętego rozpadu kosmicznych kontenerów, z których sto lat temu zbudowano Paradyzję, była bardzo prosta: materiał, z którego wykonano powłokę i elementy konstrukcji wewnętrznej, nie był przewidziany na tak długotrwałe użytkowanie. Kontenery, mające służyć do jednorazowego przetransportowania łudzi i ładunku z Ziemi na Tartar, wykonano ze specjalnego materiału, dającego konstrukcji znaczną wytrzymałość mechaniczną i niezmiernie cenną cechę lekkości. Uzyskano to poprzez strukturę „komórkową”. Materiał nie był litym metalem, lecz jak gdyby zastygłą metalową pianką, pod mikroskopem przypominającą budowę pszczelego plastra. O trwałość nikt się nie kłopotał, celowo nawet zastosowano stopy metali, o których wiadomo było z góry, że są bardzo podatne na korozję, lecz za to niezwykle wytrzymałe i odporne na udary mechaniczne.
Po kilkunastu latach, a tyle materiał z powodzeniem wytrzymywał, kontenery miały przestać być potrzebne. Zresztą podczas lotu w próżni korozja zewnętrznej powierzchni powłoki w ogóle nie zachodzi, natomiast konstrukcja wewnętrzna opierać się mogła zębowi czasu przez lat kilkadziesiąt; lecz sto lat – to było już powyżej wszelkich przewidywań.
A więc to nie tandetne wykonanie kontenerów, lecz po prostu przystosowanie ich do określonych zadań i celów było przyczyną dzisiejszego opłakanego stanu konstrukcji. Wiadomo, że nikt nie projektuje puszki do piwa tak, by miała trwać dziesiątki lat!
Komórkowa struktura materiału powodowała, że rdzewiał on nie tylko powierzchniowo, lecz niemal w całej swej objętości...


(Janusz A. Zajdel, „Paradyzja”, 1981-1982)

Fragmenty tej polskiej powieści z lat osiemdziesiątych przypomniały mi się, kiedy przeczytałem na blogu Makezine o stworzeniu przez panią inżynier Afsaneh Rabiei „materiału lekkiego jak aluminium i wytrzymałego jak stal”, spieku metali, który zawdzięcza swoje właściwości gąbczastej strukturze.

Piankowy metal

Nie pierwszy byłby to raz, kiedy fantastyka naukowa wyprzedza rzeczywistość (co w końcu tradycyjna hard s-f zawsze próbowała czynić). Nie jestem wszakże przekonany, czy rzeczywiście materiał uzyskany na Uniwersytecie Stanowym Północnej Karoliny jest tak nowatorski. Wydaje mi się, że takie materiały są znane od dawna, nawet jeśli nie są jeszcze w masowym użyciu. Podejrzewam, że już w momencie pisania powieści nie była to nowość i jedynie się je stale ulepsza. Oczywiście stworzenie lepszego, tańszego materiału i opracowanie sposobu jego produkcji to duże osiągnięcie, choć bardziej technologiczne, niż naukowe. I choć artykuł wspomina tylko o lepszych zderzakach samochodowych i protezach kości, to jako miłośnik fantastyki od dziecka powiem, że i do zastosować kosmicznych jest nam bliżej. No i zdecydowanie podejrzewam, że opracowany właśnie materiał jest jednak nierdzewny…
[/ALIGN]



• Wpis o tym, jak „Paradyzja” wieszczy mechaniczną cenzurę totalną,
• oraz buntowicza antycenzorska poezja ze świata „Paradyzji”.

Stanisław Lem — animowany „Kongres futurologiczny”? Ciężka to będzie bajka…

, , ,


Najkultowszy nasz pisarz science-fiction, Stanisław Lem, nie miał nigdy szczęścia do ekranizacji. Złożyły się na to zapewne i trudność jego prozy, obliczonej na przygodę intelektualną, a nie na efekty, oraz fakt mieszkania po niewłaściwej – względem Hollywood – stronie żelaznej kurtyny. Wbrew pozorom nie było ich nawet aż tak mało, bo będzie z dziewięć, ale nawet te najlepsze i najbardziej uznane: obie ekranizacje „Solaris” nie powalają wcale na kolana. Nie jest to ani kino akcji, ani nie oddaje w pełni głębi i niuansów oryginału. Ostatnia jest niezła, mówię tu o niemieckim komediowym serialu opartym na „Dziennikach gwiazdowych”. Mimo że początkowo, obejrzawszy kawałek w oryginale, zmieszałem to dzieło z błotem, to wersję z dubbingiem (z Maciejem Stuhrem w roli głównej) ostatecznie uznałem za zabawną.* Może jednak trzeba do Lema podchodzić nieortodoksyjnie?

Nie spodziewałem się prędko usłyszeć o jakiejkolwiek ekranizacji mistrza Lema, niespodziankę sprawił mi komiksowy blog Motyw Drogi, podając za serwisem Stopklatka.pl, że możemy już niedługo znów zobaczyć na ekranie Ijona Tichego… tym razem „Kongres futurologiczny”. Pomysł ambitny, zwłaszcza, że film ten ma być animowany. No, kreskówkowego Lema jeszcze nie było! Za tę robotę bierze się Ari Folman, postać znana miłośnikom kina** jako autor „Walca z Baszirem”. Przewidywania co do jakości i powodzenia projektu są jak zwykle podzielone… ale ja czekam z niecierpliwością. „Kongres…” należy do tych dzieł, które najbardziej zryły mi swego czasu dziecięcą psychikę. Można zobaczyć jeden kadr z filmu, nie mam pojęcia, czy tak będzie wyglądał Ijon Tichy?

Kadr

Zapewne każdy miłośnik Lema zastanawiał się, które z jego dzieł najchętniej zobaczyłby na ekranie. Ja mam dwa typy. Pierwszy to „Głos Pana”. Tu akcja toczy się w sferze czysto intelektualnej, to przygoda niemal jak obserwowanie hackera przy pracy. Doskonały materiał na przykład na „Teatr Telewizji”, niespieszny, zachowujący smaczki, nie wymagający wielkiego budżetu. Drugi mój typ poleciłbym do ekranizacji hollywoodzkiej, z rozmachem, to „Niezwyciężony”. Tu dla odmiany dominuje akcja, walka. Mimo że ta powieść bardzo zestarzała się w sferze wizualnej, sferze „gadżetów s-f”, to właśnie w tym upatrywałbym szansy na sukces. Ten film trzeba by nakręcić z dużym budżetem, ale bez unowocześniania jego fabuły. Wątek, scenografię pozostawić taką, jak widział ją autor dekady temu. Sceny batalistyczne z posmakiem niemal steampunkowym, to mogłoby być coś pięknego.

Oryginalny news o ekranizacji „Kongresu futurologicznego” na Stopklatka.pl. »»»
Lista dotychczasowych ekranizacji i adaptacji St. Lema, w tym wielu zapomnianych. »»»

__________
* Na zmianę mojego nastawienia miała wpływ również aktorka grająca holowizyjną towarzyszkę Tichego: Halucynę. No śliczna jest, co tu kryć.
** Ja tam pierwsze słyszę, ale skoro mówią, że znany…

Choinką do nieba

, , ,


Świąteczna choinka jest symbolem tego i tamtego — można często usłyszeć, nie będę już powtarzał. Kilka lat temu studenci pokazali, że choinki mogą posłużyć za symbole matematyczne, logiczne, fizyczne, w humorystyczny ilustrując pojęcia, definicje, naukowe teorie, czy wzory. Przed świętami przypomniał mi je blog Niedowiary, rzucając linkiem do znakomitej galerii choinek (polecam, wcześniej widziałem tylko naprędce zrobione fotografie z przypiętych na tablicach kartek).

Nie oparłem się pokusie narysowania własnej choinki. Też z dziedziny, hm, nauki, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby drzewko pojawiło się w dowolnej dziedzinie nauki lub życia. Nic, tylko wymyślać i rysować.

Choinka Clarke'a
W hołdzie wielkiemu wizjonerowi.
[/ALIGN]

Szczęście przymusowe, szczęście pyrrusowe

, ,


Spokojny żywot zwyczajnej rodziny w 2059 roku przerywa seria zdarzeń. Najpierw domowy robot Franciszek niedelikatnie obchodzi się z ciotką Florą. Winny okazuje się mały Piotruś, który zaprogramował robota przeciwko wiecznie zmyślającej siostrze Eli. Kto by pomyślał, że ciocia też kłamczucha? Kiedy rodzice myślą nad karą dla dzieciaków, te brną w dalsze kombinacje. Tymczasem ciotka Flora ulega zatruciu nieznaną substancją zawartą w produktach z alg morskich i traci własną wolę. Ojciec rodziny, wybitny naukowiec zajmujący się hibernacją odnosi upragniony sukces: udaje mu się opracować sposób przywrócenia do życia osób zamrożonych w latach siedemdziesiątych XX wieku…

Okładka Tak mniej więcej zaczyna się powieść „Synteza” Macieja Wojtyszki z roku 1978, klasyczna fantastyka dziecięco-młodzieżowa, jakiej kiedyś powstawało wiele, a jakiej dziś trudno uświadczyć. Sam autor jest dość znanym pisarzem (między innymi „Bromba i inni”, „Tajemnica szyfru Marabuta”, „Bambuko czyli skandal w Krainie Gier”, „Saga rodu Klaptunów”, „Bromba i filozofia”). Wojtyszko jest ponadto autorem komiksów, oraz reżyserem telewizyjnym, filmowym i teatralnym. Dzisiejszy telewidz zapewne będzie go kojarzył jako reżysera serialu „Doręczyciel”.

Niegrubą książeczkę czyta się lekko i przyjemnie. Napisana jest znakomitym piórem, z humorem oraz oczywiście nieodłącznym morałem. Mówiłem że zaczyna się tak „mniej więcej”? Tak, bo opowieść ta ma w zasadzie trzy początki…

Marek jest zwykłym chłopcem z dwudziestego wieku. Wychowywany po śmierci matki przez ojca jest przede wszystkim zapalonym piłkarzem, duszą drużyny. Niestety, dorośli nie pozwalają mu się w pełni oddać sportowej pasji z powodu jego choroby: poważnej wady serca, której medycyna nie jest jeszcze w stanie wyleczyć. Kiedy nadchodzi najgorsze, ojciec bez jego wiedzy decyduje się na eksperymentalny projekt: zamrożenie swojego dziecka. W tym samym mniej więcej czasie…

Muanta Portale y Grazia nie jest zwykłym władcą państwa. Jest bezlitosnym dyktatorem, zwanym przez lud „Krwawym Muantą”. Mimo swoich osiemdziesięciu siedmiu lat i nietęgiego zdrowia rządzi żelazną ręką. Jest satrapą najgorszego rodzaju: okrutnym i na dodatek przekonanym o swojej misji zaprowadzenia doskonałego porządku na świecie i uszczęśliwienia ludzkości. Niestety, ludzkość tego nie docenia i nawet własny naród nie okazuje mu wdzięczności, co i rusz podnosząc bunty. Ale w bunkrze ukrytym na dnie oceanu czeka prawie ukończona broń, która pozwoli mu zapanować nad światem. Wcześniej jednak wybucha wielka rewolta, prowadzona przez poetę-barda, siły wierne Krwawemu Muancie są w odwrocie. W ostatniej chwili rozpaczliwą próbę odpalenia głowic udaremnia trzęsienie ziemi. Sędziwy dyktator dostaje ataku serca, a jego ostatni wierni współpracownicy pakują go do lodówki…

Wizja przyszłości jest pogodna i raczej sztampowa: mamy holowizję, domowe roboty, ludzie kolonizują kosmos, a na co dzień latają kopterami. Zza eksponatów s-f przeziera nam socjalizm: powszechna równość, dystrybucja dóbr, nie widać prywatnej własności. Zawsze mnie ciekawiło, że najbardziej optymistyczne wizje rozwoju historii powstawały w krajach dotkniętych opresją. Nie wydaje mi się, żeby to był jedynie wynik cenzury. Wizje science-fiction w wolnym świecie były dla odmiany często ponure i przybijające, a co najmniej realistyczne. Ale do rzeczy, dalszy rozwój wypadków da się w sumie przewidzieć:

Odhibernowany i wyleczony Marek trafia do znanej nam rodziny, dzieci wspólnie jadą do dziadków, którzy opiekują się oceaniczną przetwórnią glonów na uroczej wysepce. Niespodzianka: dziadek Eli i Piotrusia okazuje się… no…? Kolegą Marka z boiska, z przeciwnej drużyny. Kto chce, niech policzy, ile ma lat, nic to, jak mówi, najlepsze życie to druga osiemdziesiątka. Odmrożonemu Muancie udaje się wynająć turystyczną łódź podwodną i odnaleźć na dnie oceanu swoją „wunderwaffe”. Głowice okazują się być mimo upływu lat sprawne i gotowe do odpalenia. Nadchodzi czas Muanty: opracowana przez naukowców neurologiczna substancja pozbawia wszystkich mieszkańców planety własnej woli. Oto spełnia się marzenie dyktatora: doskonale posłuszni obywatele wykonują bez mrugnięcia wszystkie rozkazy. Ludzkość zostaje uszczęśliwiona: uwolniona od myślenia i dokonywania wyborów. Społeczeństwo idealne! Nic to, że trzeba im ręcznie nakazać wszystko: pracę, jedzenie, spanie, mycie zębów, zmienianie bielizny… Dni schodzą Muancie na wygłaszaniu przez holo kolejnych szczegółowych poleceń. Uprawianie sportów, zmienianie wyrazu twarzy… dziś uśmiechają się wszyscy na A, B, C i D, wszyscy na E i F są lekko pochmurni… W świecie automatów nie ma do kogo ust otworzyć, poza robotem-kuratorem sądowym. Społeczeństwo doskonałe przestaje się Muancie podobać. Załamuje się spotkawszy malarza artystę, który zgodnie z poleceniem wykonuje swoje zajęcie. Miesza farby i z przyklejonym uśmiechem maluje kolejne płótna na buro. Zrozpaczony Muanta ściąga ochronny kask, aby samemu poddać się ubezwłasnowolnieniu… Niestety, nawet to mu się nie udaje: hibernacja uodporniła go na neurotoksynę. Ale zaraz, przecież jest jeszcze jedna odhibernowana osoba: mały Marek. Oraz ciotka Flora, którą podczas leczenia uodporniono na truciznę. Może razem da się uratować ludzkość…

Poza humorem i morałem jest tu i nutka wzruszenia, kiedy Marek czyta pożółkłe listy od ojca, sprzed dziesięcioleci, w książce zamieszczone są one prawdziwym odręcznym pismem, jako ilustracje. Fabuła może nie powala meandrami, ale pamiętajmy, że „Synteza” to powieść dla dzieci i młodszej młodzieży. Tym niemniej i człowiek dorosły, o ile oczywiście lubi fantastykę, powinien przeczytać tę książkę z przyjemnością. Więcej, chętnie poleciłbym ją jako lekturę obowiązkową wszelkim rządzącym politykom, którzy uważają, że im więcej uchwalą przepisów, zakazów, nakazów i szczegółowych wykazów, tym bardziej uszczęśliwią ludzi i ułatwią im życie. Niestety, obserwując wyczyny intelektualne co poniektórych, śmiem wątpić, żeby byli w stanie zrozumieć morał z książki dla dwunastolatków.

„Synteza” została w latach osiemdziesiątych zekranizowana w reżyserii samego Macieja Wojtyszki, niestety, nie miałem nigdy przyjemności oglądać. Wziąwszy pod uwagę politykę TVP być może nigdy nie będę miał.

• Dla zainteresowanych tematem:
inna pozycja z fantastyki młodzieżowej: Sergiusz Żemajtis, „Pływająca wyspa”.

Maciej Wojtyszko, Synteza
Okładka i ilustracje: Grażyna Dłużniewska

© 1978, © IW „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1985, ISBN 83-10-08-643-1
Wydanie drugie, nakład 40 200 egzemplarzy.

Ericsson kopiuje z Harrisona

, , , ...


Firma Ericsson zaprezentowała niedawno futurystyczną koncepcję komputera w roku 2020. Pokazany na targach Taiwan Broadband prototyp (a w zasadzie raczej jego zalążek), to niewielki moduł, który oprócz komputera ma zawierać dwa projektory: jeden wyświetla ekran na ścianie, drugi klawiaturę na blacie stołu. W tej chwili toto jest rozmiaru niewielkiej butelki z napojem, ale już trwają prace nas wersją bardziej kieszonkową. »»

Ericsson Spider Computer

Oczywiście, to w sumie nic nowego. Klawiatura wyświetlana na blacie to gadżet, który jest normalnie do kupienia w sklepach (choć drogi i mało praktyczny), mikroprojektory też już są na rynku, montowane w jeszcze mniejszych urządzeniach, bo w telefonach komórkowych. W sumie więc ten „nowatorski” koncept inżynierów Ericssona to tylko zlepek istniejących technologii, w dodatku niezbyt imponujący, nawet na filmie z pokazu nie widać, żeby to robiło cokolwiek poza samym wyświetlaniem. Pokazywana mniejsza wersja na pajęczych nóżkach to atrapa, a film jest nudny jak flaki z olejem, zawiera jedynie ględzenie zza kadru.



Ale nie dlatego wspominam. Jeszcze dziesięć lat temu niemożliwe wydawałoby się wpakowanie komputera z projektorem do urządzenia wielkości paczki papierosów. A dziś — proszę bardzo, bo przecież taki mniej więcej rozmiar mają komórki.
A ja o takim pomyśle czytałem już wiele lat temu! Gdzie? Oczywiście, w powieści science-fiction. Mało znana trylogia „Ku gwiazdom”, jaką napisał znacznie bardziej znany Harry Harrison, zawiera opis czegoś bardzo podobnego. Oto fragment rozdziału czwartego trzeciej części, napisanej w roku 1987:

Najważniejszą rzeczą, którą udało się zatrzymać więźniom, był mikrokomputer. Była to właściwie zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ z wyglądu przypominał sztukę biżuterii w kształcie wiszącego na złotym łańcuszku czerwonego serca, z wygrawerowaną po jednej stronie literą "J". Należało jedynie położyć wisiorek na płaskiej powierzchni i nacisnąć literę, by przed operatorem pojawił się pełny hologram klawiatury. Pomimo braku wrażenia realności był to jednak najprawdziwszy komputer, dzięki wbudowanej jednostce pamięci molekularnej zbliżony pojemnością do zwykłych komputerów osobistych.



Nie ma wprawdzie ani słowa o ekranie, ale można się domyślić, że też jest w podobny sposób wyświetlany, przynajmniej, czytając tę powieść jako dziecko, tak właśnie sobie to wyobrażałem. Pomyśleć: gdyby Harry Harrison opatentował ten pomysł, dziś pewnie ściągałby za to niezłe pieniądze.
[/ALIGN]