Walcząc w ciemnościach
niedziela, 6 września 2009 00:12:04
Wejście do odnalezionej starej kopalni odstraszało ziejącym zaduchem i ciemnością. Lord Marcyliusz nerwowo porównywał mapę z okolicą, jakby mając nadzieję, że to jednak nie tego szukali. Mag Muchammar nerwowo poprawiał swoją szatę, którą zakupił był specjalnie na okoliczność tego questa. Tylko Krasnobrody wyglądał dziarsko, z uśmiechem gładząc ostrze swojego topora.
— Co za „ętrans” — blado odezwał się Marcyliusz. — Czy aby jednak nie jest nas za mało do tej misji?
— Dłuchouchy i tak nie lubił chodzić po żadnych lochach i jaskiniach — drużynowy mag przeszedł od poprawiania nowej szaty do poprawiania czapki, dla odmiany starej i wymiętolonej. Fundusze od dawna im nie dopisywały, dlatego wzięli tę robotę.
— Damy radę, w każdej kopalni jestem jak u siebie — trzeci członek drużyny okazywał właściwą sobie butę, przeczesując swoją farbowaną brodę, której zawdzięczał przezwisko. — O ile tylko nasz magik nie spartoli znów swoich zaklęć?
Na takie dictum adresat przytyku wyprostował się z godnością.
— Ja ci nie wypominam, że machając tym toporzyskiem bez ładu i składu porąbałeś łuk Ninnajara, przez co odszedł z drużyny. Kiedy zaś wy smacznie spaliście, ja całą noc medytowałem nowe, potężne zaklęcie.
— A co to będzie, nagły atak kaszlu, czy może swędząca wysypka?
— Wypraszam sobie takie kpiny. Sam się przekonasz, to niespodzianka.
— A jedno zaklęcie to nie za mało? — wątpliwości Marcyliusza były bardziej konkretne.
— Kogo nie zabije, to ogłuszy, a resztę śmiertelnie przerazi. Mam wymedytowane trzy sztuki.
— Acha, czyli lepiej nie szarżować – podsumował dowódca, po czy, wyciągnął miecz, poprawił tarczę i dał znak: naprzód.
Blask trzech pochodni zdawał się raczej podkreślać bezdenną ciemność, niż ją rozpraszać. Chodniki i korytarze okazały się na tyle obszerne, że trudno było dostrzec ściany i strop. Grunt dla odmiany był tak nierówny, że trzeba było nieustannie patrzeć pod nogi, na rozglądanie się po ścianach nie było zatem czasu.
— Kto to wykuł? — zdziwił się Marcyliusz.
— Chyba raczej nie nasi — mruknął Krasnobrody.
— Bo za szerokie korytarze — przytaknął złośliwie mag.
— Nie za szerokie korytarze, młotku — zirytował się brodaty — tylko spartolona podłoga. My potrafimy jeszcze większe robić. A jak jeszcze raz usłyszę aluzję do mojego wzrostu, to cię przykrócę do mojego rozmiaru, zrozumiano?
— Spokój! — uciął swary dowódca. — Drzecie się, aż echo niesie. Wiem, że jeden z was pali się do pomachania toporem, a drugi do wypróbowania swoich sztuczek, ale wolałbym, żebyśmy znaleźli co trzeba i ulotnili się po cichu. Bez wszczynania zwady.
— Phi! — tylko jedna rasa potrafi w prychnięciu zawrzeć zdanie „ludzie to tchórze”. — Ja tam się byle trolla nie boję. Byle bym nie musiał walczyć ze wszystkimi na raz, to sobie poradzę. Ale to już wasza głowa, panowie od myślenia i kombinowania.
— Nie bądź taki chojrak. To nie będą zwykłe trolle.
— A jakie? — zdziwili się członkowie drużyny. — To są jakieś niezwykłe?
— Genetycznie modyfikowane trolle.
Spojrzeli po sobie niepewnie.
— Ale nie jest tak źle, gorsze są trolle patentowe, z tymi nikt jeszcze sobie nie poradził.
Posuwali się przy ścianie, Lord Marcylusz zerkał do planu, który przyczepił był sobie do wewnętrznej strony tarczy i zostawiał na ścianie znaki kredą. Zatęchła i ponura atmosfera zapuszczonej kopalni była tak przygniatająca, że zdusiła nawet permanentne sprzeczki maga z krasnoludem. Słychać było tylko szuranie ich stóp, pokapywanie wody w oddali, czasem jakieś szmery.
— Widać nas z tymi pochodniami z daleka — frasował się dowódca, skręcając w boczny korytarz.
— Mógł nasz mag nauczyć się widzenia w ciemnościach — mruknął krasnolud.
— Trzeba było dać mi na to pieniądze, zamiast kupować ozdobną kolczugę.
— Cicho! — syknął Marcyliusz. — Nie dość, że nas widać, to jeszcze słychać!
— Wiiidaaać, słyyyychaaaać… — przytaknął dudniący głos przed nimi, po czym rozległ się nieprzyjemny rechot z kilku gardeł.
Drużyna Lorda Marcyliusza zgodnym gestem uniosła w górę pochodnie. Na samym skraju ich blasku zamajaczyły złośliwe gęby wyjątkowo wyrośniętych trolli. Tak ze siedmiu przynajmniej. Nawet rezolutny dotąd krasnolud głośno przełknął gulę, jaka pojawiła mu się w gardle.
— No, dalej Muchomorze jeden, ciepaj tymi swoimi czarami, bo kiepsko…
Muchammar postępił krok do przodu, rzucił pochodnię pod nogi i wzniósł ręce w geście inkantacji.
— Myerrekaharadanlidrdnerkhana… — zaczął mamrotać. — Teraz zobaczycie, nędzne kreatury siłę zaklęcia: piorun z jasnego nieba! …gyernataghlakabandarrran! — zakończył zaklęcie.
Nic nie zobaczyli. Za to coś usłyszeli, ale zamiast grzmotu jedynie daleki i cichy pomruk. Mag podniósł głowę i bezradnie popatrzył w górę.
— Piorun z jasnego nieba, tak? — jęknął Marcyliusz. — Kurza twoja twarz, w kopalni? Z jasnego nieba?! Piorun w kopalni?! Piorun to mnie zaraz strzeli, jełopie!!!
Zawtórował mu gromki rechot genetycznie modyfikowanych trolli. Faktycznie, nie były to zwykłe trolle, skoro zrozumiały dowcip. I wyraźnie potrafiły też zrozumieć mimikę ludzkich twarzy. Miny „to my już może sobie pójdziemy” wymalowane na facjatach przeciwników wyraźnie oznaczały, że zwycięstwo już jest w kieszeni. W kieszeni? No tak, genetycznie modyfikowane trolle widać znały też już ubrania.
— Chodu! — krzyknął ten do tej pory najbardziej odważny członek drużyny, dając dowód prawdziwości przysłowia, że wprawdzie krasnolud ma krótkie nogi, ale za to szybko nimi przebiera.
— Nie… leź… przed… dowódcę… — sapał mu tuż nad uchem Lord Marcyliusz, gubiąc ciężką tarczę.
Obu ich jednak wyprzedzał szybko i w milczeniu mag Muchammar. W krótkim przebłysku zrozumieli, co miał był na myśli sprzedawca w mieście Pendżi-Nar, zachwalając, że kupowana przez nich szata maga dodaje szybkości w biegu. Rzeczywiście, okazało się, że wystarczy ją podkasać.
Artur „Jurgi” Jurgawka
5 września 2009
Komentarze
Niezarejestrowany użytkownik # niedziela, 6 września 2009 18:20:55
Niezarejestrowany użytkownik # poniedziałek, 7 września 2009 18:56:15
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # poniedziałek, 7 września 2009 19:03:51
Scenka jest ogólnie stylizowana na RPG i jedzie na najbardziej wytartych schematach, ale jest jak najbardziej fikcyjna i nigdy u mnie nie miała miejsca.
Notabene: czy w BG osoba, którą chciał ratować ten świrus z chomikiem naprawdę istnieje? Bo na tym się kapkę wyłożyłem. Nie mogłem jej znaleźć, drużyna umierała z wyczerpania, a świr wpadał w szał, jak chciałem odpocząć…
Niezarejestrowany użytkownik # poniedziałek, 7 września 2009 20:59:05
MisiołakMisiolak # poniedziałek, 2 listopada 2009 15:39:11
Artur „Jurgi” JurgawkaJurgi # poniedziałek, 2 listopada 2009 21:29:17