My Opera is closing 3rd of March

Wyśmiewisko Różności

Dajcie mi punkt oparcia, a wyśmieję wszystko

Zasubskrybuj kanał RSS

Posty oznaczone tagiem "nostalgia"

Czterdzieści lat temu troje śmiałków…

, , ,


Nie, „śmiałków” to nie jest całkiem odpowiednie słowo. Poza odwagą, byli to bowiem zawodowcy, profesjonaliści w każdym calu, wszechstronnie wykształceni. A za nimi stało, nieco w cieniu, kilkaset tysięcy innych, bez których to śmiałe przedsięwzięcie nie mogłoby się odbyć. Apollo 11.

Czterdzieści lat temu rakieta Saturn V wyniosła ludzi, którzy jako pierwsi mieli postawić stopę na Księżycu. Neil Armstrong, Michael Collins, Edwin Aldrin mieli za zadanie dokonać tego, o czym ludzie marzyli od dawna. Byli nie tylko pionierami, ale jednymi z nielicznych do dziś ludzi na Księżycu.



Było to osiągnięcie niemal przekraczające możliwości techniczne ówczesnej nauki. Wszystko robiono po raz pierwszy. Nigdy później w astronautyce nie było takiej determinacji i… takich pieniędzy. Po jedenastu załogowych misjach zrezygnowano z kontynuacji, a prawie cała technologia, jaką specjalnie w tym celu stworzono od zera — została zapomniana. Było to osiągnięcie bardziej propagandowe niż praktyczne… ale tych pierwszych zawsze będziemy pamiętać.

Dziś podbój kosmosu jest rozpatrywany głównie gospodarczo. Robi się to, co się opłaci. Nawet instytucje naukowe patrzą głównie na ekonomię. Po co wysyłać ludzi, skoro taniej i skuteczniej wysłać roboty? Cóż, skończył się romantyczny podbój kosmosu, zaczęła się codzienność. Dziś przygody marsjańskich łazików bardziej ekscytują, niż zmagania kosmonautów na orbicie. Niektórym wręcz nie mieści się w głowie, że sięgnięcie powierzchni Księżyca było możliwe z ówczesną, tak prymitywną w porównaniu z dzisiejszą, technologią. A przecież za następne czterdzieści lat będą się śmiać z naszej techniki i dziwić, jak my w ogóle cokolwiek mogliśmy zrobić. Kiedy przeglądam stare numery „Astronautyki” widzę, jakiej pracy ta „przedpotopowa” technika wymagała. Ona też kiedyś była szczytem nowoczesności.

Rakieta SaturnTakiej rakiecie trójka astronautów powierzyła swoje życie

Mnożą się spiskowe teorie o sfabrykowaniu lądowania na Księżycu. Wielbiciele szukania dziury w całym argumentują, że nawet dziś lot na Księżyc jest niemożliwy. Dość absurdalnie, bo dlaczego nie miałby być możliwy? Jest możliwy, ale nikt na niego po prostu już nie da pieniędzy. Skończyły się czasy romantyzmu i ryzyka: dziś lot na Księżyc musi być tani, bezpieczny i pewny. Astronauci misji Apollo 11 ryzykowali życiem, nie wiedzieli, czy powrócą na Ziemię. Dziś nikt na to nie pójdzie. Apollo było jak przepłynięcie Pacyfiku na tratwie z bali. To, że nikt tego nie robi, nie znaczy, że nie jest to możliwe. Jest możliwe – co swego czasu udowodnił eksperyment Contiki – i niemal na pewno dokonywali tego nasi przodkowie tysiące lat temu. Dziś jednak robimy to inaczej. Ale pływamy przez ocean. I na Księżyc też powrócimy. Ale już inaczej. Rutynowo.

• Mój wpis o tym dlaczego sfałszowanie lądowania było niemożliwe.
[/ALIGN]

Delfiny, piraci i roboty – wymarzone praktyki wakacyjne

, , ,

Lektura na wakacje

Miejsce akcji: początkowo Moskwa, potem biologiczna stacja BS-1009 – sztuczna, pływająca wyspa na Oceanie Indyjskim, w pobliżu równika.
Czas akcji: niezbyt odległa przyszłość, kiedy ludzie żyją w pokoju, dzięki wszechświatowemu zwycięstwu komunizmu.
Postacie: studenci praktykanci: Kostia i Iwan, studentki praktykantki: Biata, Wiera, personel wyspy: Pietia. Naukowiec Paweł Metodowicz – dawniej bohaterski kosmonauta, dziś naukowiec oceanolog, domowe roboty: Wujek Wasia, Penelopa, Mój Skarbuś. A, przepraszam, zapomniałbym o najważniejszych: delfiny Tavi i Proteus, wielorybica Matylda, Jacques – olbrzymi kalmar żyjący pod wyspą, Czarny Jack – dzika orka, przywódca bandy drapieżnych orek – piratów.

Okładka Studenci moskiewskiego uniwersytetu wyjeżdżają na letnie praktyki w różne miejsca Ziemi i Układu Słonecznego. Piękna Biata leci na astronomiczną stację orbitalną, gdzie będzie czekać na spodziewany rychły wybuch pobliskiej Supernowej, który niepokoi ludzkość. Rywalizujący o jej względy dwaj przyjaciele: spokojny Iwan (narrator) i postrzelony Kostia wyjeżdżają na sztuczną wyspę, badać życie oceanu, my zaś oczywiście razem z nimi.
Wyspa to nie tylko biologiczna stacja badawcza, ale także zakład przetwórczy: uprawia się tu glony, hoduje wieloryby, które dojone są dla pożywnego mleka. Najważniejszy element całej książki: współpracownikami ludzi są delfiny, z którymi udało się porozumieć dzięki komputerom tłumaczącym, a obecnie nawet można się dogadać i bez maszyn. To one pilnują wielorybich pastwisk, pomagają w badaniach, opowiadają o swojej kulturze, wreszcie walczą z bandami piratów – dzikich orek pod wodzą Czarnego Jacka.

Mimo zmagań z piratami akcja jest spokojna i niespieszna, co wcale nie znaczy, że jest strasznie nudna. To chyba cecha tego typu radzieckiej fantastyki: skoro komunizm wprowadził powszechny pokój i dobrobyt, to i brak szczególnych emocji w uporządkowanym świecie. Przygody są intelektualne i naukowe, ma się wrażenie, że wszyscy Ziemianie zajęli się nauką – ale to pewnie dlatego, że poza nią to już w ogóle nuda. Wszelkie niebezpieczeństwa i zagrożenia rozwiązują zgodnym trudem naukowcy z całego świata. Nawet rywalizacja przyjaciół o wymarzoną kobietę jest pozbawiona zawiści i negatywnych emocji.

Jeden bardziej emocjonujący rys – poza walką z bandą dzikich orek – to przymusowa wizyta na zapomnianej wysepce z dawną bazą wojskową, domyślnie: imperialistyczną. Gdzieś w czeluściach podziemi tkwią jeszcze budzące grozę, gotowe do wystrzelenia głowice atomowe, ale pilnujące rdzewiejącego sprzętu roboty bojowe budzą raczej śmiech. Potępieniem imperializmu jest też odnaleziony pamiętnik żołnierza – najemnika.

W wielu „radzieckich” powieściach fantastycznych świat wygląda podobnie, niezależnie od tego, czy zwycięstwo komunizmu nad imperializmem jest podkreślane expressis verbis, czy też jedynie wygląda zza dekoracji. Gdyby komunistyczny świat naprawdę miał tak wyglądać, to pewnie niejeden chętnie zostałby komunistą… niestety, wiemy, że było, jest i będzie inaczej. Świat pokoju i spokoju, takiej beztroski i dobrobytu być może nie nastanie nigdy. Ten rys z zabytkowymi robotami bojowymi też jest dość typowy, pamiętam podobny choćby z cyklu powieści Kira Bułyczowa o Alicji. Podobnie spokojny świat, nawet podczas galaktycznych wojen, przebija nawet z powieści toczących się w trzecim tysiącleciu (vide: Ludzie jak bogowie Siergieja Sniegowa). Kluczem do rozwiązania wszystkich problemów jest dyplomacja i mądrość naukowców. Tak, praktycznie nie ma w tych powieściach agresji i to nie tylko dlatego, że to najczęściej fantastyka dziecięca/młodzieżowa.

Ziew. Ale jednak coś w tych książkach jest. Są trochę, zwłaszcza dziś, nie z tego świata. Miło czasem poczytać coś, co nie podnosi poziomu adrenaliny. A „Pływającą wyspę” uzupełniają udane, czarno-białe ilustracje, na które przyjemnie popatrzeć.

Sergiusz Żemajtis, Pływająca wyspa
Tytuł oryginalny: Pławajuszczij ostrow
Tłumaczył: Konrad Frejdlich
Okładka i ilustracje: Janusz Szymański-Glanc

© KAW, Łodź 1987, ISBN 83-03-01747-0
Wydanie pierwsze, nakład 100 tys. egz. (dziś możemy o takich pomarzyć)

Czytaj dalej…

Montezuma wciąż powraca, a jego zemsta cieszy

, , ,


Pisanie nowych wersji starych gier, czyli „rimejków” to niezły biznes. Nie trzeba mieć własnego, czasem ryzykownego pomysłu, korzysta się na nostalgii dawnych graczy za grami z dzieciństwa. Pisanie na nowo cudzych starych gierek jest traktowane, dzięki ich prostocie, jako niezła wprawka programistyczna, czy projektowa. Stąd wiele darmowych gier, choć są i komercyjne. Stopień odtworzenia, podobieństwa i grywalności jest różny. Dziś pokażę wyjątkowo udane podejście do starych platformówek, jakie swego czasu wpadło mi w ręce. Ale po kolei.

Montezuma`s Revenge!

W 1984 roku pojawił się jeden z największych hitów na ośmiobitowce: Montezuma's Revenge! Początkowo na komputery i konsole Atari, potem rychło przeniesiono go chyba na wszystko, co się dało. Przygody poszukiwacza skarbów imieniem Panama Joe w pałacu legendarnego Montezumy były niezwykłym sukcesem. Choć dziś gra może wydawać się prościutka, to wówczas była programistyczne i graficznie solidną robotą. Kapelusz miał się kojarzyć z modnym wówczas filmem o przygodach Indiany Jonesa, w najbardziej rozpowszechnionej jednak wersji gry ludek nosi wełnianą czapeczkę z pomponem – czemu, to dość długa, choć ciekawa historia. Zobaczcie jednak sami:

Montezuma`s Revenge!

Czytaj dalej…

RetroAstronautyka

, ,

Pamiętam, jak dawno temu, jako młody chłopiec, odkryłem stare powieści fantastyczno-naukowe. S-f czytywałem namiętnie, zarażony pasją przez ojca, czytałem mnóstwo zarówno tanich czytadeł jak i najlepszych autorów polskich i rosyjskich. Nawet amerykańskich, których wydawano nieco skąpo, ale za to tylko tych naprawdę dobrych. Stare, wręcz przedpotopowe dzieła to było coś innego. I nie mówię o Julesie Verne, którego też czytywałem – on się na tyle dobrze wstrzeliwał w aktualny i przyszły stan wiedzy, że jego książki nie miały tego posmaku nierzeczywistości. Jakiego posmaku? Ano, posmaku przeterminowanego, nietrafionego przewidywania przyszłości. Choćby książki s-f z okresu międzywojennego, których akcja toczyła się pod koniec XX wieku, czy na początku XXI. Większość pomysłów była oczywiście nietrafiona, zabawna z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy, a przez to jak nie z tego świata. Ten smaczek przyciąga wielu, dzisiejsze próby jego odtworzenia nazywa się zwykle steampunkiem.

Podobne wrażenie mam nieraz czytając, oglądając czasopisma techniczne, popularnonaukowe. Lektura starych czasopism i książek informatycznych z lat osiemdziesiątych ma cudowny posmaczek, odkrywa przed nami świat, którego już nie ma i zaskakujące nieraz diagnozy i prognozy. Nie tylko dlatego fanów retroinformatyki jest tak wielu.


Okładki Jeszcze większe odczucie nierzeczywistości miałem, kiedy od koleżanki dostałem niecodzienny prezent: trzy numery kwartalnika „Astronautyka” wydane w latach 1963 i 1964. Przypomnijmy, że – co trudno dziś ogarnąć myślą – były to czasy grubo przed tym, nim Amerykanie wylądowali na Księżycu. Kiedy to Związek Radzieckie, a nie USA przodowały w „podboju kosmosu” i biły kolejne rekordy. Kiedy dopiero mówiło się o przyszłym komercyjnym wykorzystaniu satelitów. A był to czas przeogromnej fascynacji rozwojem kosmonautyki, podbojem kosmosu, perspektywą lotu na Księżyc i rychło po tym na inne planety (szczerze w to wierzono!). Kwartalnik „Astronautyka” wydawało Polskie Towarzystwo Astronautyczne, prawdziwi pasjonaci w każdym calu i mimo siermiężnej jakości pisma, fascynuje ono. Fascynuje mieszanina marzeń i stricte fachowych artykułów. Felietony Krzysztofa Borunia (tak, tego pisarza s-f), pierwsze powiadania Janusza A. Zajdla i podobnych mu (koniecznie zawsze z podtytułem „opowiadanie fantastyczne”). Z drugiej strony referaty z konferencji naukowych: „Niektóre nie rozwiązane problemy fizjologii kosmicznej”, artykuły techniczne z wykresami, wzorami i schematami: „Rozruch silników rakietowych na ciekły materiał napędowy”. Najnowsze wieści z „frontu podboju kosmosu”, plany i projekty opisywane w czasie przyszłym, które dziś są dla nas już tylko zapomnianą prehistorią…

Czytaj dalej…

GPS à rebours

, ,

Astroludek Kwartalnik „Astronautyka” z lipca 1963 roku donosił:

Nowy system wyznaczania pozycji statków kosmicznychWzrastająca dokładność przedsięwzięć kosmonautycznych zmusiła uczonych amerykańskich do opracowania nowego precyzyjnego systemu wyznaczania przestrzennej pozycji sztucznych satelitów. Opiera się o pomiar odległości i prędkości sztucznego satelity równocześnie względem dwóch stacji obserwacyjnych na Ziemi o precyzyjnie znanej wzajemnej pozycji. Dokonywane to będzie drogą wysyłania z tych stacji sygnałów radiowych w kierunku satelity i odbioru sygnałów retransmitowanych przez satelitę w kierunku tych stacji.A.M.

Prawie, jak współczesny GPS. A dokładniej: jego odwrotność — wyznaczanie pozycji satelity względem punktów naziemnych. Dziś wyznaczamy pozycję na Ziemi korzystając z satelitów. Taka przesympatyczna ciekawostka-ramotka.
Więcej o piśmie „Astronautyka”

Dlaczego bardziej doceniamy cudze osiągnięcia niż własne? …czyli odpowiedzi na niegłupie pytania

, , , ...


Jako dziecko zaczytywałem się wydawanymi masowo w latach 70. i 80. książkami i czasopismami popularnonaukowymi. Niektóre z nich pozwalały posmakować świata nowoczesnych technologii, tak odległego od szarego świata Polski Ludowej, inne sięgały głębiej, pokazując w atrakcyjny sposób świat nauk przyrodniczych. To dzięki nim, między innymi, jako humanista chętniej czytuję Lema i „Świat Nauki” niż noblistów i „Literaturę”. Poczułem niedawno, jakby dawny duch powrócił:

Redakcja tygodnika "New Scientist" od dłuższego już czasu prowadzi rubrykę "Last Word" ("Ostatnie słowo"), której zasada wygląda następująco: czytelnicy zadają najbardziej wymyślne, najdziwniejsze pytania (czasem sami chętnie byśmy je komuś zadali, tylko się wstydzimy przyznać, że tego nie wiemy czy nie rozumiemy), a osoby, które się na sprawie znają, udzielają odpowiedzi. "Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy" to jedno ze 115 pytań, które znalazło się w świeżo wydanej w Polsce książce. Fantastyczny jest nie tylko ich wybór (…), ale też fakt, że w tej samej kwestii zabierają głos dwaj, często trzej eksperci. Odpowiedzi zwykle się uzupełniają, czasem są lekko rozbieżne, ale bardzo uatrakcyjnia to lekturę. *



Okładka Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy i 114 innych pytań
red. Mick O'Hare, tłum. Maria Brzozowska
wyd. Insignis Media, Kraków, 2009

Przykładowe rozdziały: Dlaczego psy mają czarne nosy? Czy to prawda, że trzmiel lata wbrew prawom fizyki? Dlaczego ryby nie puszczają bąków? Dlaczego niektóre zwłoki nie ulegają przez dłuższy czas rozkładowi? Dlaczego śpiące ptaki nie spadają z drzew?

"Pingwiny" stały się światowym bestsellerem. Jak słyszę, w Polsce książka też szybko zdobywa uznanie. Na pewno państwa nie znudzi. A tych, którym pozycja przypadnie do gustu, ucieszy, że wydawnictwo już szykuje drugą część, która w swym tytule pyta "Czy niedźwiedzie polarne czują się samotnie?".



Tyle recenzja Sławomira Zagórskiego zamieszczona na stronach gazeta.pl. Recenzji jest w sieci więcej, chyba wszystkie pochlebne i entuzjastyczne i ani trochę w nie nie wątpię. Ale poczułem déjà vu. Czy ja czegoś takiego nie czytałem? Ależ tak! W latach osiemdziesiątych powstała seria książeczek „…czyli odpowiedzi na głupie pytania”, która bazowała dokładnie na tym samym pomyśle! Zbiór anegdot i ciekawostek naukowych, pomyślanych jako odpowiedzi na z pozoru banalne i dziecinne pytania. Autor, Jan Rurański, sam określał to w ten sposób:

Ta książeczka jest dla ludzi, którzy chcą się napić piwa, nie zamierzają od razu kupować całego browaru. W każdej poważnej publikacji popularnonaukowej można znaleźć anegdoty, ciekawostki i paradoksy, które uatrakcyjniają lekturę, jak rodzynki dodają smaku ciastu. Ja zrobiłem rzecz nieprzyzwoitą:wydłubałem te rodzynki z poważnych dzieł, by oszczędzić dłubaniny tym, którzy nie mają na to czasu lub ochoty. Jest to więc zbiór ciekawostek naukowych, historycznych czy przyrodniczych niż gruntowny wykład popularnonaukowy. Ale, naturalnie, wszystkie fakty, hipotezy i teorie naukowe pochodzą z rzetelnych źródeł.



Wydano przynajmniej trzy książki z tej serii o jakich wiem: „Dlaczego sól jest słona?”, „Dlaczego woda jest mokra?” i „Dlaczego zebra jest w paski?”, które stały się bestsellerami. Czytałem je po wielekroć, a dokładniej dwie pierwsze, bo więcej nie udało mi się zdobyć. Była to naprawdę doskonała robota: rzetelna, ciekawa, wciągająca. Wiele faktów naukowych do dziś pamiętam. Nie można pominąć doskonałego opracowania graficznego: okładkę i całostronicowe, kolorowe, śmieszne ilustracje stworzył jeden z najlepszych polskich rysowników: Edward Lutczyn.

Czytaj dalej…

Draconus, albo: kiedy nie było jeszcze GPS

, , , ...


Nigdy nie byłem zapalonym graczem, ale były gry, które wciągnęły mnie na amen. Kilka na PC, kilka dawniej, w czasach ośmiobitowego Atari. Jedną z nich była klasyczna komnatówka z rewelacyjną muzyką tytułową: Draconus. W roku 1992, kiedy się nią zagrywałem, nie znałem towarzyszącej jej legendy, więc i dziś pominę ją milczeniem. Chodziło się w niej humanoidalnym, zielonym smokiem po wielkim labiryncie pełnym gryzących stworów. Kolejne znajdywane artefakty pozwalały zyskiwać nowe umiejętności, w tym umiejętność przemiany w pływającego Draconautę — a że znaczna część labiryntu zalana była wodą, było to nieodzowne. Chyba po raz pierwszy w życiu zacząłem wtedy tworzyć mapę do gry, bez tego przejść wydawało się niemożliwe. Wreszcie Draconus zdobył umiejętność rzucania kul ognia i znalazł drogę do serca labiryntu, gdzie – jak się okazało – trzeba było pokonać wielkiego, obrzydliwego, niehumanoidalnego smoka. Którego pokonał, a mapa spoczęła w szufladzie z okołoatarowskimi papierami.



Draconus był kultową grą dla niemal każdego atarowca. Po latach wielu z nich dopada nostalgia. Dla nich powstał np. serwis z mapami do gier, gdzie nie mogło braknąć i Draconusa. Jako że i ja jakoś tam palce tam maczałem, razu pewnego poskanowałem swoją wygrzebaną z szuflady mapę, nabazgroloną mazakami na kilkunastu kartkach z zeszytu, złożyłem do kupy i zapodałem na stronę, gdzie spoczęła dumnie (?) obok eleganckich map, stworzonych ze screenshotów przez kolegę Petera.

Draconus: mapaFragment mapy autorstwa Petera… (cała)

Draconus: mapa…i ten sam fragment labityntu w moim wykonaniu (cała)

Laboratorium pana Wiktora po raz pięćsetny

, ,

Wiktor NiedzickiWiele ostatnio pisałem o kultowym programie „Sonda” a w tym rwetesie walki o odzyskanie jego odcinków ginie gdzieś fakt, że Telewizja Polska tworzyła wiele innych bardzo dobrych programów popularnonaukowych, że miała też innych doskonałych popularyzatorów nauki. Niektóre z nich przetrwały do dziś, niektórzy z nich wciąż tworzą. Taką wyjątkową postacią jest Wiktor Niedzicki, najbardziej znany jako autor programu „Laboratorium”. Od wielu już lat popularyzuje naukę i technikę w telewizji, jego dokonania to, powołując się na jego stronę w witrynie TVP: ponad 800 programów telewizyjnych m.in. z cyklu: „Laboratorium” (nadawany od 1985 roku), „Kuchnia”, „Cyrk Fizyków”, „Nobel dla Polaka”, „Medycyna 2000 i 2001”, „Dzień Nauki”, „Dziedzictwo Einsteina” oraz około 1000 filmów popularnonaukowych. Dorzućmy jeszcze trzy książki, mnóstwo artykułów oraz fakt, że pracuje do dziś i kłaniajmy się w pas.

Już jutro, we wtorek, o godzinie 10:35 program pierwszy TVP nada jubileuszowy, pięćsetny odcinek „Laboratorium”. To wielkie osiągnięcie, nie tylko ze względu na imponującą liczbę, ale dlatego, że utrzymać ambitny program przez tak wiele lat w zmieniających się, nie zawsze sprzyjających warunkach, to nie jest prosta sprawa. Czy przez te dwadzieścia cztery lata program nie zmarniał? Nie dał się spłycić i zbanalizować? Nie poszedł w szołmeńską tandetę? Ja myślę, że nie. Dziś, kiedy cuda techniki oglądamy na co dzień, nie mają one już takiego przyciągania, jak oglądane na ekranie telewizora w szarych latach osiemdziesiątych. Ale moim zdaniem wciąż warto dowiadywać się nowego o świecie.

Program „Laboratorium” można też oglądać na stronie internetowej TVP — podkreślmy, że w tej całej krytyce, jaka na Telewizję Polską spada, są i pozytywy i rzeczy chwalebne. Wprawdzie można jeszcze ponarzekać, że format nie ten, że jedynie słuszna platforma, że niewystarczająca dostępność, mnie na przykład niezbyt chce to działać, bo nie mam obrazu, ale nie od razu Kraków zbudowano. Zapraszam do zerknięcia i podzielenia się wrażeniami.


Pamiętam odcinek o (chyba) historii rowerów, w którym Niedzicki był w gipsie — podczas kręcenia programu spadł z takiego archaicznego roweru z wielkim kołem, chciał bowiem zademonstrować jego działanie na przykładzie własnej osoby. Pokazuje to jego naturalność i bezpretensjonalność.

Mnie z programów pana Wiktora w głowie utkwiła jeszcze emitowna w Telewizji Edukacyjnej „Kuchnia”. Rewelacyjna koncepcja programu kryła się już w samym tytule: wszystko działo się w domowej kuchni prowadzącego, gdzie wyjaśniał sprawy nauki swym synom (w tej roli, jeśli dobrze pamiętam, występowały jego prawdziwe dzieci), posługując się „po makgajwerowemu” głównie tym, co było pod ręką, czyli domowym wyposażeniem kuchennym. Program realizowany w sumie skromnymi środkami, bez sztuczności i bez efekciarstwa, wciągał niesamowicie. Kręcony realnie, bez pozowania, bił moim zdaniem na głowę pozerskie, wysokobudżetowe programy, jakie można obejrzeć w wielu światowych kanałach popularnonaukowych. Formuła tego programu naprawdę warta jest licencjonowania na cały świat, że już o powtórkach i kontynuacji nie wspomnę.


Na razie jednak skorzystajmy z okazji, i zobaczmy, co tam nowego w „Laboratorium”.
Jutro, wtorek, TVP1, 10:35.

• Złe nowiny: kierownictwo TVP wyrzuca „Laboratorium” z anteny. Znika ostatni edukacyjny program w polskiej telewizji.

Ponura krytyków dyktatura

, , , ...

…czyli co jest sztuką, a co nie?

Dama z łasiczką Chadzając na różne wystawy, mam możliwość oglądania przeróżnych rzeczy. Do bardziej charakterystycznych należy wszelkiego rodzaju rękodzieło artystyczne. Miałem więc okazję być na rozstrzygnięciu ogólnopolskiego konkursu tkactwa w jedynym w Polsce Muzeum Rzemiosła Tkackiego w Turku, jak też i na mniejszym, choć równie ciekawym wernisażu wystawy Pracowni Rękodzieła Artystycznego w tym samym mieście. Rozmach niektórych prac bywa zdumiewający, można zobaczyć i dzieła odtwórcze – bardzo często reprodukcje znanych obrazów, jak choćby Damy z łasiczką – jak i projekty własne. Może niejeden krytyk kręcić nosem, że to żadna sztuka, ale u przeciętnego odbiorcy ogrom pracy, jaki musi być włożony w wykonanie sporego obrazu przy pomocy kolorowych nitek budzi szacunek sam w sobie. Chciałbym kiedyś zobaczyć Bitwę pod Grunwaldem w tej technice. Może nie jest to szczególnie popularna forma sztuki, ale na pewno doceniana. A fakt, że oglądana z bliska rozpada się na zbiór kolorowych kwadracików niczego jej nie ujmuje.

Czytaj dalej…